Ziemia dygoce, uciekać stąd trzeba - "Hobbit. Bitwa Pięciu Armii"

Razem z mijającym rokiem 2014 kończy się przygoda, jaką był powrót do Śródziemia. Historia zatoczyła koło - Bilbo wrócił do Shire, gdzie 111 lat później rozpocznie się zupełnie inna opowieść. A ja wróciłam z kina do domu, z jednej strony w poczuciu zachwytu, z drugiej - niedosytu. To rozdarcie towarzyszyło mi przez cały seans i towarzyszy do tej pory, bo trzecia część "Hobbita" to niestety film mocno nierówny, chociaż z całą pewnością wart zobaczenia.

Pierwsza część była przede wszystkim prezentacją bohaterów, obfitującą w długie sceny dialogowe i liczne zbliżenia na twarze krasnoludów. Druga - niemal czystą akcją z jednym mistrzowskim pojedynkiem na słowa w wykonaniu Bilba i Smauga. Trzecia ma w sobie z jednej strony epicki rozmach, jak w scenie walki ze smokiem i tytułowej bitwy, z drugiej - co chwila otrzymujemy sceny bardziej kameralne, gdzie każde słowo i gest ma znaczenie i może przesądzić o dalszych losach bohaterów.

Zdecydowanie jak wszystkie filmy Jacksona ten stoi aktorstwem. Swoje pięć minut - oprócz Smauga z głosem Cumberbatcha oczywiście - otrzymuje tu przede wszystkim Thranduil w wykonaniu Lee Pace'a. W zasadzie każda scena z tym bohaterem to mały popis osobowości i... tego, jak godnie wybrnąć z problemu, gdy ktoś napisze ci beznadziejne kwestie dialogowe. Doprawdy, końcowa rozmowa z Legolasem o miłości matki sprawiła, że zazgrzytałam zębami. Ale doskonale jak zawsze spisuje się również Martin Freeman, któremu udało się nie dopuścić do tego, by tytułowy bohater został bohaterem drugoplanowym. Chociaż na ekranie nie pojawia się często, tu również każde ujęcie to mała perełka, aktor gra gestami, ruchami brwi, tonem głosu, staje się postacią. Słowa uznania należą się również Richardowi Armitage'owi - Thorinowi, który po pierwszym filmie nie przypadł mi jakoś do gustu - w trzeciej części obserwowanie, jak bohater zmienia się pod wpływem smoczego złota, robi przeszywające wrażenie. Mieszane uczucia mam natomiast do Luke'a Evansa, który głównie wykrzykuje patetycznie oraz do Ryana Gage'a, który stworzył przerysowaną postać Alfrida. 

Z samym Alfridem mam jeszcze inny problem. Rozumiem, że to taki zabawny przerywnik, element do śmiechu, rozbrajający patetyczną atmosferę, a żeby przypadkiem widz nie miał wątpliwości co do intencji postaci - odrażający z wyglądu. Ale gdzieś tam kołacze się myśl, że w gruncie rzeczy Alfrid ma rację. Wojna, w którą wikłają się ludzie, krasnoludy, elfy i reszta jest wojną zupełnie bezsensowną z jego punktu widzenia. I chociaż później oczywiście sytuacja zmienia się w momencie wkroczenia do akcji armii Azoga, a wojna o złoto staje się wojną obronną, to trudno go winić za chęć przetrwania i w pewnej chwili było mi go zwyczajnie żal.

Ostatni "Hobbit" jest też zarazem swoistym prequelem do "Władcy Pierścieni". I tu przede wszystkim mam poczucie niedosytu. Bo kilka scen, w oczywisty sposób nawiązujących do pierwszej trylogii Jacksona, pojawiło się bez jakiegokolwiek związku z fabułą. Idiotyczna scena walki na miecze i czary w wykonaniu Galadrieli, Elronda i Sarumana (miałam wrażenie, że za chwilę wyskoczy wiedźmin Geralt z drżącym medalionem) spowodowała, że ręka sama powędrowała mi w okolice czoła, a dla kogoś, kto swoją przygodę z Tolkienem i Jacksonem rozpoczyna od "Hobbita" może być po prostu niezrozumiała. Legolas i Tauriel, których pojawienie się w poprzednim filmie od biedy można jeszcze było uznać za logiczne, tu plączą się bez celu i dokonują odkryć, które nie mają większego znaczenia.

Właściwie oprócz hobbita mamy jeszcze jednego tytułowego bohatera - bitwę. A ta waha się między feerią efektów specjalnych i wielką zabawą a chaotyczną potyczką, w której zginąć może każdy, choćby był i głównym bohaterem. Jeśli chodzi o ten pierwszy aspekt, to czego tam nie ma! Pojawi się między innymi bojowy łoś, służący w zależności od potrzeby jako walec lub koparka, gryzące ziemię robakołaki (których sensu rozgryźć nie potrafię), bojowe kozice (!) służące do szybkiego pokonywania gór (że też nikt wcześniej na to nie wpadł!!!), bojowe niedźwiedzie zrzucane przez orły i, oczywiście orły. Które jak zwykle pojawiają się w ostatniej chwili. Tu można albo plasnąć dłonią o czoło albo wpatrywać się w ekran z dziecięcym zachwytem. Polecam to drugie. W końcu nie po to idziemy do kina na "Hobbita", żeby bolała głowa.
Trylogia "Hobbit" raczej nie zajmie w moim sercu miejsca "Władcy Pierścieni", ale na pewno jeszcze nie raz do niej wrócę - choćby po to, żeby zrewidować wszystko, co napisałam w tej recenzji. I dlatego, że strasznie smutno zrobiło mi się nie wtedy, kiedy ginęły kolejne krasnoludy, ale w momencie, gdy Bilbo wrócił do Shire i sięgnął po chusteczkę, której zapomniał przed wyruszeniem w drogę. Kiedy nagle zrozumiałam, że przygoda właśnie się zakończyła, a strasznie bym chciała przeżyć ją jeszcze raz.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek