Miedzy Freudem a Disneyem - "Tajemnice Lasu" Roba Marshalla


Zastanawialiście się kiedyś, w ilu klasycznych baśniach pojawia się motyw lasu? Do lasu idzie Czerwony Kapturek, w lesie ukrywa się Królewna Śnieżka, błądzą w nim Jaś i Małgosia. W lesie czyhają wiedźmy, wilki i różne inne niebezpieczeństwa, przez ciemne igęste lasy trzeba przejść, żeby znaleźć rozmaite magiczne przedmioty niezbędne do inicjacji. Na końcu lasów czekają wyśnione księżniczki i piękni książęta. To wszystko w jednym znajdziemy w musicalu „Tajemnice lasu” w reżyserii Roba Marshalla.


„Tajemnice lasu” w swój weekend otwarcia w Polsce musiały mierzyć się z niepokonanym „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, stąd zapewne przejdą w naszym kraju bez echa. Szkoda, bo chociaż ta adaptacja klasycznego musicalu Stephena Sondheima nie zapisze się złotymi zgłoskami w historii filmu, to z całą pewnością warto jej poświęcić dwie godziny życia.

Musical „Into the woods”, dowcipny, lekko makabryczny, reinterpretujący tradycyjne baśnie i nadający im nowe zakończenia, aby pod tym pretekstem opowiedzieć trudną historię o relacjach międzyludzkich, wychowaniu i jego konsekwencjach - ma już 27 lat. Oznacza to, że można go było obejrzeć w teatrze, jeszcze zanim na kinowe ekrany trafił „Shrek” czy „Nieustraszeni bracia Grimm”, że już nie wspominając o „Once Upon a Time”. Film trafia do szerokiej publiczności, która w większości nie widziała wersji scenicznej, za to często widziała wyżej wymienione produkcje i cały szereg innych (włączając w to liczne horrorowo-przygodowe produkcje w stylu „Hansel i Gretel – łowcy czarownic”), które z oryginalnymi baśniami poczynają sobie znacznie ostrzej. Nic dziwnego, że twórcy mieli trudne zadanie, a na wiele motywów, niegdyś odważnych i zaskakujących przyzwyczajony do odbrązawiania klasyki widz nawet nie zwróci uwagi.



Ja również nie znałam wersji scenicznej (nawiasem mówiąc, nagranie spektaklu z 1991 roku można obejrzeć na youtubie), stąd zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Trailer sugerował coś z jednej strony nakręconego z epickim rozmachem, z drugiej – apetycznie mrocznego (tym bardziej że Stephen Sondheim to również autor „Sweeneya Todda”). Poza tym oczywiście w trailerze wyświetlanym w polskich kinach czy materiałach prasowych informację, że jest to musical przekazano tak subtelnie, że z publiczności co jakiś czas dobiegały jęki i narzekania, że jak to, cały czas śpiewają, kiedy przestaną. Cóż, po „Les miserables” można było się przyzwyczaić. Tymczasem „Tajemnice lasu” nie są epicką, mroczną rock-operą - to dzieło zaskakująco kameralne, rozpisane na zaledwie kilku aktorów, bez akrobatycznej choreografii i porywających scen zbiorowych. Wszystko rozgrywa się w czterech ścianach chat lub w dusznej scenerii tytułowego Lasu. Lasu, który jak w baśniach jest tu metaforą wyjątkowo pojemną – jest synonimem niebezpieczeństwa, symbolem grzechu (co się dzieje w Lesie, zostaje w Lesie), miejscem, gdzie – jeśli tylko zejdzie się ze szlaku – przestają obowiązywać normy i zasady. Miejscem, gdzie dokonuje się inicjacja, gdzie człowiek dojrzewa i zmienia się w kogoś zupełnie innego.

W teatrze, nawet podczas wyjątkowo nudnego przedstawienia, zawsze lubię obserwować sposób, w jaki reżyser i aktorzy wykorzystują małą przestrzeń sceny, dowolnie ją kształtując. „Tajemnice lasu” przynoszą dokładnie tę samą przyjemność. Nie mamy tu wielkich scen z sal balowych, olbrzymy są niemal symboliczne, efekty specjalne pełnią tu tę samą funkcję, co sceniczne dekoracje. Jednak dzięki sprawności reżysera i pracy kamery poszczególne sceny mimo teatralności są bardzo dynamiczne, aktorzy nie tylko śpiewają, ale też grają, dzięki czemu dowcipne libretto nabiera życia. Mnie szczególnie przypadł do gustu duet Emily Blunt i James Corden, chociaż oboje dziecięcych aktorów wcale im nie ustępuje. Z kolei Meryl Streep jak zawsze aktorsko szarżuje, co niekoniecznie mi się podoba, ale deszcz nominacji do rozmaitych nagród świadczy, że jednak jestem odosobniona. No i są jeszcze książęta. Chris Pine potrafił rozbawić mnie niemal w każdej scenie, grając najbardziej obrzydliwego Księcia z Bajki, jaki mógł się Kopciuszkowi przytrafić.

No i jest Johnny Depp, w roli jak z najlepszych czasów u Tima Burtona. 
Osoba spoza kultury anglosaskiej patrzy jednak na „Tajemnice lasu” z nieco innej perspektywy – niby znamy te same baśnie, ale jednak znacznie mocniej zakorzeniona jest u nas ta o Kopciuszku, o Jacku i olbrzymach słyszałam raczej z filmów niż z książek czytanych w dzieciństwie. Że już nie wspominając o samym musicalu, który za oceanem uchodzi za klasykę, a u nas jest kompletnie nieznany. Wiele rzeczy będzie więc dla amerykańskiego widza oczywiste, wiele scen wyciętych w montażu dopowie sobie sam – ja musiałam po filmie pomóc sobie Youtubem i Wikipedią, żeby np. dowiedzieć się, dlaczego nagle ni stąd ni zowąd pojawia się duch ojca piekarza albo dlaczego tak dziwnie rozwiązany jest wątek Roszpunki.

Problemy sprawia również rozbicie filmu na dwie zupełnie nieprzystające klimatem części odpowiadające aktom spektaklu. To, co na scenie przyjęłabym zapewne bez mrugnięcia okiem, w filmie sprawia wrażenie, jakby twórcy nie mogli się zdecydować, czy bliżej im do Disneyowskich baśni o księżniczkach, czy do mrocznych opowieści braci Grimm. Scena z Czerwonym Kapturkiem i Wilkiem jest zabawna i… niepokojąco dwuznaczna, obok przezabawnej pieśni dwóch książąt mamy sceny całkiem serio; zaraz po tym jak Kopciuszek odjeżdża z wybrankiem, ptaki wydziobują oczy jego siostrom, o czym z radością w głosie informuje narrator. I tak dalej, i tak dalej – zważywszy jednak, że Sondheim jest również twórcą „Demonicznego golibrody z Fleet Street”, makabry w filmie jest naprawdę mało i jest raczej umowna. Co nie znaczy że film z czystym sercem można pokazać małym dzieciom – niektóre sceny mogą przerazić albo przynajmniej porządnie zasmucić – nie każdemu bohaterowi dane będzie szczęśliwe zakończenie. Niemniej jednak widać, że Rob Marshall dwoił się i troił, żeby zadowolić zarówno miłośników Freuda i Bettelheima, jak i fanów Disneya – tylko że kompromis nie jest do końca zadowalający. W tej złagodzonej otoczce zostały jednak oryginalne teksty – niektóre mocno niepokojące, niektóre dwuznaczne, niektóre zaskakujące dla osób, które spodziewały się bajkowego musicalu.

Najbardziej rozbawiła mnie scena, gdy w olbrzymim lesie mijają się dwaj książęta - jeden jedzie szukać księżniczki, drugi od swojej wraca. A potem w piosence obaj wymieniają doświadczenia z księżniczkami. Takie prawdziwe.
Jako że każdy musical muszę obejrzeć przynajmniej dwa razy, mam dylemat co do piosenek – z jednej strony żadna nie wpadła mi w ucho, z drugiej – brak popisów wokalnych czy choreograficznych pozwala skupić się na tym, jak reżyser wykorzystuje przestrzeń i ruch, jak aktorzy oprócz głosów grają gestami oraz mimiką. Nie jest to musical z gatunku moich ulubionych – jednak wolę te monumentalne rock opery – ale mam wrażenie, że z tej kameralnej sztuki twórcy wycisnęli wszystko, co się dało, jednocześnie zachowując ducha i dowcip oryginału.


Komentarze

Copyright © Bajkonurek