Powrót z kosmosu i bezrefleksyjna radość - po koncercie Queen + Lambert w Krakowie





Nawet najmniej ortodoksyjni fani Queen musieli poczuć wątpliwości po tym, jak ogłoszono że serię koncertów z połówką zespołu zagra Adam Lambert, gwiazdeczka z „American Idol”. Za to w tych najbardziej zagorzałych miłośnikach królowej zawrzała krew, a serce rozpoczęło walkę z rozsądkiem – bo z jednej strony, jakby nie było, Roger i Brian sprzedali się bezlistosnej komercji (tak jakby Queen nie był komercyjny :) i dokonali dość kontrowersyjnego wyboru wokalisty, z drugiej – dzięki tej transakcji dostaliśmy niepowtarzalną możliwość zobaczenia ich na żywo. Wśród niemal religijnych dyskusji wśród fanów padały takie sformułowania jak „bluźnierstwo”, „świętokradztwo”, wszystkie jednak oscylowały wokół tematu „Freddiego Mercury’ego nie da się zastąpić”.

Nie da się, to prawda. Choćby zamiast Lamberta na scenie pojawił się wskrzeszony z martwych Michael Jackson, fani i tak marudziliby, że skoro już wskrzeszamy, to czemu nie wskrzesić tego właściwego wokalisty. Nie da się też zapomnieć tego, co Freddie Mercury, Brian May, Roger Taylor i John Deacon zrobili dla muzyki rozrywkowej. Dlatego chociaż nie można już na żywo usłyszeć legendarnego wokalisty, to pozostała po nim genialna muzyka. A jej siła jest taka, że nawet z Lambertem, dzięki Lambertowi, mimo Lamberta, niepotrzebne skreślić, koncert w Krakowie był niezapomnianym przeżyciem.

Jedno z niewielu zdjęć na których Lambert nie wygląda jak świeżo wyjęty z pudełka Ken. [źródło: gazetakrakowska.pl]
Freddiego Mercury’ego nie da się zastąpić. Ale też i nikt nie próbuje tego robić. Sam Lambert do znudzenia wielokrotnie podkreślał swój szacunek do niego, Roger i Brian nie udawali, że grają z Freddiem. Dlatego z obowiązkowego „Lambert nigdy nie zastąpi Mercury’ego” wielu fanów zmieniło podejście na „Lambert nigdy nie zastąpi Mercury’ego, ale…”, a z koncertu wychodzili ludzie oczarowani. Kiedy Brian nieśmiało spytał "Do you like the new guy" nie słyszałam głosów sprzeciwu, a wręcz przeciwnie - ryk aprobaty.

Nie jestem jedną z tych fanek, które znają na wyrywki daty wydania singli, budowę Red Special, kalendarium koncertów od lat siedemdziesiątych i setlisty każdego z nich. Niemniej nawet z uchem przydepniętym ciężko przez słonia potrafię docenić ogromne bogactwo muzyczne Queen. Muzyka Królowej jest dzika, niepowstrzymana, z ostrego rocka przechodząca w pop, z popu w operę, kiczowata, ale nigdy banalna, zawsze powodująca emocje. Nawet kiedy jeszcze nie znałam i nie rozumiałam tekstów, „Bohemian Rapsody” działała mi na wyobraźnię. Usłyszeć, jak ta muzyka brzmi na żywo było niesamowite i chyba jeszcze nie do końca to do mnie dotarło.

Roger się rozgrzewa. [źródło: gazetakrakowska.pl]
Na koncercie nie zabrakło żadnego z największych hitów Queen, od „Seven seas of rye” po „Show must go on”, pojawiło się też sporo utworów mniej wytłuczonych przez stacje radiowe. Trzeba przyznać Lambertowi, że z tymi potwornie trudnymi kawałkami poradził sobie świetnie i do tego sam świetnie się bawił. Patrząc na to, jak ekspresyjny jest na scenie i jak momentami zdaje się zamiast śpiewać - melorecytować (np. przy "Killer Queen"), zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem nie ma musicalowego doświadczenia i bingo. Energia, jaka towarzyszyła wszystkim hitom, sprawiała, że chciało się tańczyć.

Do mikrofonów dobrali się też wreszcie Brian i Roger i były to chyba najbardziej wzruszające momenty tego koncertu. „Światełko dla Freddiego” przy „Love of my life”, „Kind of magic” Rogera i jego pojedynek z synem na perkusje zapamiętam na długo. Z kolei „’39”, piosenka o upływie czasu, w dość nietypowej dla Queen, zdaniem wielu lekko cepeliowej stylistyce country, w wykonaniu Briana nabrało jakiegoś nowego, symbolicznego znaczenia, nawet mimo obowiązkowej gadki o kosmonautach i Einsteinie. Nagle zgromadzona publiczność oglądała powrót kosmonautów, którzy - jak w piosence - wcale się nie zestarzeli.



Sama oprawa nie pozostawiała nic do zarzucenia. Wielki Q-telebim robił wrażenie. Jak na Królową przystało, był show, blichtr, kicz, popisywanie się. I oczywiście można analizować i wybrzydzać, oceniać i porównywać, ale jakoś wcale nie mam na to ochoty. Jak na Bajkonurka przystało, spędziłam dwie godziny nurkując w historiach napisanych przez Freddiego Mercury'ego, Rogera Taylora, Briana Maya i Johna Deacona. I nie żałuję ani minuty.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek