Janusz w świecie Marvela - "Avengers. Czas Ultrona"


Do pierwszych "Avengersów" już zawsze będę miała sentyment przez jedno wspomnienie - otóż kiedy kupiłam sobie film na DVD, gotowa stwierdzić, czym jest to dzieło, którym wszyscy się tak zachwycają, coś tam było nie tak z ustawieniami na płycie. No i tak oglądam sobie, oglądam i trochę dziwi mnie ten terkoczący jak katarynka narrator, który opisuje wszystko, co widać na ekranie. Dopiero po piętnastu minutach zorientowałam, się, że to nie eksperymentalny rodzaj narracji, tylko lektor dla niewidomych...


Ogólnie rzecz biorąc, nie do końca pamiętam, o czym był tamten film. Pamiętam tylko, że była w nim jakaś straszna radość, swada, swoboda, że wszystko mogło się tam zdarzyć. Że pokochałam bohaterów miłością wielką. I nie przeszkadzało mi wtedy zupełnie, że z całego MCU widziałam tylko "Iron Mana", że nie rozumiałam kim jest Loki i dlaczego strzelający z łuku Legolas nie ma spiczastych uszu. I że okazało się, że wcale nie trzeba znać komiksów, żeby mieć frajdę i czuć się podczas oglądania jak dziecko. No i że po obejrzeniu go nadrobiłam niemal całe kino superbohaterskie, które wcześniej jakoś omijałam. Elementy geekowskiej układanki wskoczyły nagle na swoje miejsce. Nic dziwnego, że na drugą część "Avengersów" czekałam z utęsknieniem, licząc na jeszcze lepszą zabawę, jeszcze więcej zabawnych dialogów, jeszcze ciekawszych bohaterów. No i cóż. Była zabawa, były zabawne dialogi, byli ciekawi bohaterowie, ale nie było już tego, jak mawia Włodzimierz Szaranowicz, błysku.

Poniższy tekst może zawierać spoilery. Ale nie musi. Zależy, co uważacie za spoiler ;-) 

Gdyby dalej używać terminologii sportowej (czy raczej kibicowskiej), można by mnie nazwać Marvelowskim Januszem. Dla tzw. "prawdziwych kibiców" Janusz to taki kibic niedzielny, co to chodzi tylko na ważne mecze reprezentacji, nie zna nawet dobrze składu drużyn, za to dopinguje w biało-czerwonej czapeczce, maluje sobie twarz na kolorowo i najgłośniej wykrzykuje wszystkie przyśpiewki. Co nie znaczy, że nie może się dobrze bawić. To właśnie ja. Nie znam komiksów, może poza paroma wybiórczo, nie orientuję się w zawiłościach uniwersum oraz relacjach rodzinnych bohaterów, nie potrafię wymienić wszystkich X-menów w kolejności alfabetycznej, nie pamiętam jakie były sceny po napisach w "Iron manach". A jednak do filmów Marvela żywię gorące uczucie i strasznie z trudem sama przed sobą przyznaję, że nowym Avengersom czegoś jednak brakuje. Tylko czego?


Być może radość ze spotkania ulubionej drużyny byłaby większa, gdyby po drodze nie pojawiły się dwa rewelacyjne filmy z uniwersum: "Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz" i "Strażnicy galaktyki". Ten pierwszy pokazał, że nawet z uważanego za mało ambitne kina superbohaterskiego można zrobić świetny thriller szpiegowski, który zagra na nosie "poważniejszym" produkcjom, ten drugi - cóż, po prostu rozwalił system swoją świeżością, bohaterami, dialogami - był tym, czym pierwsi "Avengersi", tylko dwa razy bardziej. Niestety, w filmie Whedona tej świeżości nie ma. W ogóle nie ma tu żadnego oryginalnego pomysłu, a jedynie powielanie kolejnych klisz. A co najgorsze - między bohaterami brakuje tej chemii, która była w poprzednim filmie. Poza przesympatyczną scenę z podnoszeniem młota, kiedy widzimy naszych superherosów rozluźnionych, w "cywilnych" ubraniach, żartujących, flirtujących, brakuje fajnych interakcji. Romans Hulka i Czarnej Wdowy jest szyty tak grubymi nićmi, że ręce opadają i żal duszę ściska na wspomnienie dialogów z "Zimowego żołnierza".

Oprócz starej gwardii na ekranie widzimy też nowych bohaterów, a pośród nich - rodzeństwo Maximoff. To chyba właśnie oni byli dla mnie najjaśniejszymi punktami filmu. Ciekawe były ich motywacje, jak na "ulepszonych" byli bardzo ludzcy w swoich wątpliwościach, strachu, chęci zemsty i potem próbie naprawienia swoich win. No, a poza tym film odpowiedział mi na pewne Bardzo Istotne Pytanie, które pojawiło się w mej głowie po nowych "X-menach": czy Quicksilver miewa kolkę, jak za dużo biega? Otóż miewa ;-) Mała rzecz, a cieszy. Szkoda tylko, że - chociaż impulsem dla ich działań była chęć zemsty na Starku - nie doszło właściwie do żadnej konfrontacji między nimi i Iron Manem. Dziwna jest natomiast postać Visiona - dla Janusza nieznającego komiksów sprawiała ona wrażenie... zupełnie niepotrzebnej. W pewnym momencie wręcz znika, żeby pojawić się w odpowiedniej chwili, ignorując fakt, że może być potrzebny (to samo stało się z Thorem, którego wątku w ogóle nie zrozumiałam, być może znowu czegoś nie doczytałam lub nie dooglądałam).


Jasnym punktem jest zdecydowanie postać Hawkeye'a. To on wyrasta nagle na najciekawszą postać filmu, chociaż rysowaną kreską tak grubą, że aż wstyd, że dałam się na to nabrać. Jako jedyny spośród pozostałych bohaterów ma o co walczyć, jako jedyny nie daje się Scarlet Witch, jako jedyny naprawdę obrywa, martwi się o przyjaciół, no i to do niego należały najlepsze teksty. Słowem, wszystko zmierzało do tego, żeby zginął w finale. A tu nagle...

Twórcy starają się poświęcić trochę czasu wszystkim bohaterom, tylko że jednocześnie wpadają trochę w pułapkę licznych nawiązań (no bo obowiązkowo trzeba mrugnąć okiem i do czytelników komiksów, i do widzów marvelowskich seriali, i do fanów poprzednich filmów), i zastanawiam się, jak film odbierają ludzie zupełnie nie ogarniający uniwersum, albo tacy, dla których jest to pierwszy kontakt z tym światem. Kiedy oglądałam pierwszych "Avengersów" też sporo mi umknęło, a tu mamy prawdziwy miszmasz, bo w międzyczasie zbudowany został cały wszechświat powiązań, postaci, wątków i historii. Ale trudno uważać to za wadę filmu - wręcz przeciwnie, patrząc jak miotają się twórcy z DC, jestem pełna podziwu.


Skoro mamy superbohaterów, to musi być też Ten Główny Zły. Niestety, chociaż Ultron niewątpliwie należy do ciekawszych postaci, to jakoś trudno się go bać. To bardziej rubaszny wujaszek podśpiewujący piosenkę z "Pinokia", niż niebezpieczny psychopata. No dobrze, rubaszny wujaszek uważający się za boga. Tu gdzieś niepostrzeżenie mignął ledwie zasygnalizowany problem filmu, który dla mnie był jednym z bardziej interesujących - czy w tym świecie bogów, półbogów, herosów i "ulepszonych" jest jeszcze miejsce dla ludzi? I czy dobro, jakie czynią bohaterowie, równoważy zło, które wyrządzają ludziom ich wrogowie oraz które oni sami wyrządzają niejako "przy okazji"? Nawiasem mówiąc, twórcy bardzo wzięli sobie do serca krytykę po różnych filmach, w których podczas walki z "bossem" następuje zagłada połowy miasta - tu kwestia ratowania cywilów jest jedną z ważniejszych, chociaż pokazana zostaje w dość dziwaczny sposób - naprawdę tej "ewakuacji" nie dało się przeprowadzić lepiej i bez strat własnych? Twórcy poruszają zresztą sporo innych ciekawych kwestii "socjologicznych", ale żadnej z nich nie czynią kwestią przewodnią, co było siłą takiego np. "Zimowego żołnierza".

Ogólnie największym problemem filmu jest fakt, że wszystkie te kwestie były już na tyle sposobów wałkowane w kinie rozrywkowym, że bardzo trudno wymyślić coś oryginalnego. Sam motyw sztucznej inteligencji w ciągu ostatniego roku powracał tyle razy, że trudno wyliczyć wszystkie filmy, w których się pojawił. Ewoluowanie przez internet było już i w "Transcendencji", i w "Lucy" i w "Chappim" - brakowało tylko pendrive'a z napisem "Ultron" na koniec. Motyw broni, która miała ludzkość chronić, a może doprowadzić do jej zagłady, to podobnie ograny chwyt. Nie, nie chodzi o to, że spodziewałam się po kinie superbohaterskim niewiadomoczego... chociaż nie, inaczej. Spodziewałam się. Spodziewałam się, bo w ciągu ostatnich lat to właśnie takie kino dostarczyło mi najwięcej radości z powodu wycieczek do wyobraźni twórców. I liczyłam na kolejną taką wycieczkę, która zapewni mi emocje na długo. A dostałam - podobnie jak parę miesięcy wcześniej w przypadku "Hobbita" - po prostu fajny film, ale taki w stylu kolejnego odcinka ulubionego serialu. Szkoda.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek