Erudyta, czyli kto? O Umberto Eco, Danie Brownie i innych pisarzach z wiedzą


Czytelnicy z różnych krajów sięgają po kolejne książki Umberto Eco głównie z jednego powodu - liczą, że autor właśnie napisał kolejne "Imię róży". Tymczasem jego najnowsza powieść "Numer na pierwszą stronę" powinna przypaść do gustu raczej miłośnikom jego esejów, zwłaszcza tych polityczno-społecznych. Nie tylko dlatego, że jest wyjątkowo krótka i zwarta. Książka sprawia bowiem wrażenie szkicu, jakby została pomyślana jako esej, do którego w chwili dobrego humoru pisarz dorobił fabułę. Esej na temat rosnącej roli mediów, które już dawno przestały ograniczać się do relacjonowania faktów, a zamiast tego płynnie przeszły do ich kreowania lub wręcz fabrykowania. Cała otoczka fabularna: kompletowanie zespołu fikcyjnej gazety (gazeta jest zresztą fikcyjna do potęgi - nie dość, że dziennik jest tylko przykrywką dla działalności pewnego Prezesa, to jeszcze ma o niej powstać przekłamana bestsellerowa książka - Umberto Eco lubi takie literackie incepcje), romans z jedną z dziennikarek, praca nad artykułami - służą tylko oszukaniu czytelnika, że oto ma do czynienia z powieścią. Podobnie jest z drugim wątkiem, czyli spiskową teorią dziejów niejakiego Bragadoccia, który na podstawie dostępnych źródeł wysnuwa wniosek, że śmierć Mussoliniego została sfabrykowana, a Duce został tak naprawdę podmieniony na sobowtóra i ukryty w Watykanie. Historia ta zresztą jest bohaterowi opowiadana "po godzinach", w przerwach między pisaniem i romansowaniem - nie wiemy ani jak Bragadoccio dochodził do prawdy, ani komu ostatecznie nadepnął na odcisk. To jednoznacznie daje nam do zrozumienia - nie fabuła jest ważna, książka jest o czymś zupełnie innym*. I dzięki temu czyta się ją jak pasjonujący, prowokujący do dyskusji i własnych poszukiwań esej, ale taką sobie powieść. Równocześnie, nawiązując do jednego z najsłynniejszych tekstów pisarza, to "dzieło otwarte", którego życie zaczyna się po przeczytaniu, w głowie odbiorcy.


W moim przypadku znacznie bardziej niż kwestie medialne moją uwagę przykuł inny temat książki, który przewija się jakby w tle rozważań polityczno-społecznych - problem erudycji i tego, jak pomaga lub przeszkadza ona w życiu.

Przegrani, podobnie jak samoucy, wiedzą zawsze więcej od ludzi sukcesu, bo żeby odnieść sukces, musisz wiedzieć jedno, nie tracić czasu na poznawanie wszystkiego. Satysfakcja płynąca z erudycji zastrzeżona jest dla przegranych. Im więcej ktoś wie, tym bardziej nie powiodło mu się w życiu.

Przewrotne, prawda? Oczywiście Eco doskonale wie, że ze względu na swoje profesorskie wykształcenie uchodzi za największego erudytę wśród pisarzy, do którego bezskutecznie starają się równać inni. Dzieła Eco, jedne lepsze, inne gorsze literacko, zawsze są wielopłaszczyznowe, pełne nawiązań, aluzji zarówno do tekstów dawnych, jak i aktualnych wydarzeń, a do tego są realizacją pewnych założeń teoretycznoliterackich autora**. I weź tu równaj do takiego, zarówno pod względem wiedzy, jak i ilości sprzedanych egzemplarzy. Umberto Eco to bowiem również jedyny taki pisarz, który sprzedaje swoje książki dzięki hasłu "erudycja", a nie "porywająca akcja", "romans stulecia" albo "odpowiedź na 50 twarzy Greya". Czy jednak erudycja - według słownika wyrazów obcych "gruntowna i rozległa wiedza; wszechstronna znajomość przedmiotu; uczoność, wykształcenie; oczytanie; wiedza książkowa" wystarczy, żeby być dobrym pisarzem? Niestety, znacznie częściej nadmierna wiedza zwraca się przeciwko samemu autorowi. Do tego sama wiedza nie oznacza jeszcze bycia erudytą, a sama erudycja to nie wszystko - nie trzeba być oczytanym, żeby napisać książkę. Trzeba jeszcze wiedzieć, jak tej erudycji użyć, a autorzy lubią popełniać kilka "erudycyjnych" błędów.

Tyle wiedzy nie może się zmarnować

Niektórzy pisarze - erudyci nie znają umiaru, wychodząc z założenia, że skoro już przeczytali wszystko, co się dało o, powiedzmy, historii starożytnej Grecji albo twórczości Goyi, to muszą to "wszystko" koniecznie umieścić w powieści. Wskutek tego bohater, jak Kandyd albo Forrest Gump, musi bezwzględnie odhaczyć spotkania ze wszystkimi istotnymi postaciami epoki, będzie odpowiedzialny za wszystkie wydarzenia historyczne z okresu swojego życia lub choćby obecny w ich miejscu, a jego ukochana umrze na gruźlicę, dżumę lub AIDS, w zależności od tego, jaka choroba była aktualnie popularna. Przykładem takiego dzieła jest niestety "Cmentarz w Pradze" Umberto Eco, który - jakkolwiek nie sposób odmówić mu niesamowitej błyskotliwości i przenikliwości, w pewnym momencie przeholował z wprowadzaniem kolejnych Garibaldich do książki. 


Przyjęło się też, że erudycja to przede wszystkim wiedza humanistyczna. Tymczasem przecież ten sam problem dotyczy pisarzy science-fiction i wszelkich powieści powstałych na kanwie wiedzy z jakiejś wąskiej dziedziny. Zwłaszcza, kiedy pisarz tej dziedziny nie studiował, tylko zgłębiał na własną rękę. Ach, jaka radość, gdy możemy użyć w tekście zdania "próbka rdzeniowa została zbadana petrograficznym mikroskopem polaryzacyjnym" albo "bioluminescencyjne dinoflagellata, zdolne do enzymatycznego utleniania katalizatora zwanego lucyferyną", prawda?

Mruganie okiem

Erudycja pisarza bywa czasem wyzwaniem dla erudycji czytelników, którzy lubią bawić się w wychwytywanie literackich aluzji i intertekstualnych nawiązań. Jeśli zna się polskie baśnie i legendy arturiańskie, czytanie "Wiedźmina" sprawia znacznie więcej przyjemności. Ale łatwo w tym przeholować, o czym przekonało się wielu autorów - jeśli w powieści natłuczemy więcej nawiązań niż wydarzeń, czytelnik w końcu dozna zmęczenia materiału (jeśli czytaliście "Dziewczynę Płaszczkę" Roberta Rankina, wiecie, o czym mówię. Oczywiście zdarzają się powieści, w których mimo nagromadzenia intertekstualnych aluzji zachowana jest logika i umiar, jak w "Świecie dysku" Pratchetta. Pratchett to również dobry przykład autora, który w swojej erudycji nie ograniczał się do książek i tzw. "kultury wysokiej" - przecież filmy, muzyka, a nawet, o zgrozo, seriale i komiksy, to również część kultury. A zarazem jego książki potrafiły powiedzieć więcej o społeczeństwie, religii czy polityce więcej niż naukowe traktaty.



Erudycja bez wyobraźni

Tu na scenę wkracza Dan Brown***, który na okładkach swoich książek był niegdyś lansowany jako ktoś o "erudycji Umberto Eco". Samego Eco musiało to przez dłuższy czas denerwować, bo dał sobie upust, bezlitośnie niszcząc autora "Aniołów i demonów" w swojej "Historii krain i miejsc legendarnych". Ja mam z Brownem problem, bo chcąc nie chcąc, przyznaję, że jego książki czyta się dobrze i szybko. Pisane są "filmowym", przezroczystym językiem, z jednej strony prostym i zrozumiałym, z drugiej - pełnym specjalistycznych wyrażeń, mającym na celu "uinteligentnienie" bohaterów-specjalistów. Rozdziały są krótkie i kończą się cliffhangerami aż do obrzydzenia ("szanowni państwo, za chwilę będziemy świadkami doniosłego odkrycia, które odmieni losy świata, ale właśnie mam ważny telefon z NASA i musimy poczekać do kolejnego rozdziału"). Z drugiej strony - gdyby wyrzucić te cliffhangery, historia stałaby się strasznie przewidywalna (finał "Kodu Leonarda da Vinci" przewidziałam po kilkudziesięciu stronach). Do tego Brown ma strasznie irytującą przypadłość podawania każdego przebłysku swojej wiedzy jako niemal objawienia, jakby nie umiał jej wartościować - w "Kodzie..." bohaterowie zastanawiają się przez kilka stron nad pewnym szyfrem, podczas gdy Robert Langdon, jako specjalista od da Vinciego, powinien w mig domyślić się lustrzanego odbicia, najbardziej oczywistego rozwiązania (chyba każdy film dokumentalny o słynnym Włochu o tym wspomina). No i największy grzech - Brown nie umie stworzyć ciekawych bohaterów, nadać im głębi i uwiarygodnić ich historii. Robert Langdon to najbardziej mdły bohater w historii literatury, a w aktualnie czytanym "Zwodniczym punkcie" myli mi się, której postaci zginęła matka, a której córka, bo każdy nosi w sobie tę samą traumę. No ale, jeśli znowu przywołać cytat z Umberto Eco, to Amerykaninowi udało się osiągnąć sukces i sprzedał na pewno więcej egzemplarzy niż autor "Imienia róży". Bo nie musiał wiedzieć wszystkiego - wystarczy, że wiedział nieco więcej od czytelników i sprzedał im to jako objawione prawdy.




Jeśli fakty są nudne, wymyśl własne
  
Być może na mój negatywny odbiór Browna wpłynął fakt, że wcześniej czytałam maniacko powieści Artura Pereza-Reverte. Hiszpański autor, czarując czytelnika swoją ogromną wiedzą i tworząc zapadające w pamięć postaci bohaterów-specjalistów w jakiejś dziedzinie (do tej pory mój ulubiony typ bohatera), równocześnie bezczelnie zmyśla. Przywołuje nieistniejące rozprawy, odwołuje się do wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca, wymyśla każdy szczegół fikcyjnej książki ("Klub Dumas") albo dzieła sztuki ("Batalista", "Szachownica flamandzka"). I robi to tak, że w trakcie czytania przyjmujemy wszystkie te blefy bez mrugnięcia okiem. Dzięki temu twórca nie jest spętany żadnymi ograniczeniami, które niesie opieranie się na faktach. Żeby nie szukać daleko, czy nie irytowała Was czasem podczas czytania powieści zbytnia zachowawczość autorów? Zwłaszcza w tych obracających się wokół zaginionych dzieł sztuki - zazwyczaj zaginiony obraz (ewentualnie Bursztynowa komnata) zostaje zniszczony, a zobaczyć go może tylko garstka wybrańców, a w świecie przedstawionym zachowane zostaje status quo. Dlatego, chociaż uważam powieść Miłoszewskiego "Bezcenny" za trochę zbyt przekombinowaną, to jednak zakończenie (którego nie zdradzę, bo spoiler) niemal mnie wzruszyło. Ale żeby grać z prawdziwą historią i tworzyć własną, autor musi tę prawdziwą historię znać. To właśnie erudycja. Problem pojawia się tylko wtedy, kiedy ludzie rzeczywiście zaczynają wierzyć w literackie kłamstwa autora i nie przyjdzie im do głowy sprawdzić ich prawdziwości...

Oczywiście nie trzeba być erudytą, żeby dobrze pisać, a już na pewno, żeby książkę dobrze sprzedać. Dobrym przykładem mogą być autobiografie, gdzie nie oczekujemy od autorów (lub ghostwriterów), żeby książka kipiała od nawiązań do Gombrowicza i Dantego, a często nawet wybaczamy potknięcia stylistyczne. Bywa też tak, że erudycji autora po prostu nie zauważamy i wydaje nam się, że każdy mógłby tak pisać (to częsty przykład przy literaturze fantasy). Są też takie gatunki, gdzie słowo "erudycja" na okładce mogłoby odstraszyć potencjalnego czytelnika - raczej nikt nie kupiłby "Domu nad rozlewiskiem", gdyby był określony jako "erudycyjny romans". Ale już Małgorzatę Musierowicz, zwłaszcza jej starsze powieści, cenimy za erudycję właśnie.

Więc jak to jest z tą erudycją? Gdzie kończy się pisarz-erudyta, a zaczyna pisarz-bufon i snob? 

I co Wy o tym wszystkim sądzicie?

P.S. Przerwa na reklamę ;) Jeśli tylko macie ochotę, polubcie "Bajkonurka" na Facebooku. Po chwilowej przerwie urlopowej wkrótce pojawią się nowe bajki na dobranoc ;)

*Albo: chciałem napisać esej, ale wydawca uznał, że się nie sprzeda, więc przerobiłem go na powieść.
**Pamiętam, że kiedyś przepytywana przez wykładowcę na pytanie "Dlaczego w Imieniu Róży Eco użył kompozycji szkatułkowej" odpowiedziałam z rozpaczą "Żeby było bardziej postmodernistycznie!", czym o dziwo, wyjątkowo zapunktowałam :)
***Wiedzieliście, że Dan Brown był w bractwie studenckim razem z Michaelem Bayem? To by tłumaczyło zamiłowanie do pewnych rozwiązań fabularnych ;)

Komentarze

Copyright © Bajkonurek