Kryptonim U.N.C.L.E, czyli dzieło otwarte


Rok 2015 to rok wyjątkowo dobrych filmów - w porównaniu z poprzednim, gdzie jakoś wszystko było dla mnie letnie, w tym roku co chwila czymś się zachwycam. A to Whiplash i Birdman, a to animacje W głowie się nie mieści i Sekrety morza, a to naprawdę fajne blockbustery. Jakieś wyjątkowe szczęście ma też ten rok do filmów o tajnych agentach - a to Kingsman, a to Agentka, aż wreszcie nadszedł czas na Kryptonim U.N.C.L.E.


Powiem szczerze, że pewnie nie napaliłabym się na ten film tak bardzo, gdybym wcześniej nie przeczytała recenzji u Myszy - a że rzadko napalam się na filmy po przeczytaniu recenzji, to coś musiało w tym filmie być. I rzeczywiście, po obejrzeniu rozumiem wszelkie piski, westchnienia i gify, które pojawiły się po seansie w rozmaitych zakątkach internetu.

Film wywarł na mnie wielki wpływ, jak widać - dokonałam uroczystej rejestracji na tumblrze.Gify skradłam STĄD.
"Kryptonim U.N.C.L.E" to bowiem taki szczególny rodzaj filmu, który nie cechuje się może jakąś porywającą, zaskakującą fabułą, który nie pojawi się w zestawieniach "1000 filmów, które musisz obejrzeć", ale nie to jest to jakoś bardzo ważne - liczy się zupełnie coś innego. W mojej głowie filmy takie klasyfikuję jako "te filmy, w które bawiłabym się lalkami, gdybym miała 10 lat", albo "filmy, co do których nie pamięta się o czym były, ale chętnie układa się o nich fanfiki". Guy Ritchie podaje nam na tacy interesujących bohaterów i kilka wydarzeń, po czym mamy wrażenie, jakby zachęcał "a teraz zróbcie z tym, co tylko chcecie". Dzieło otwarte. Umberto Eco byłby dumny. Oczywiście przez to film na pewno nie spodoba się każdemu, a wielu widzów może po seansie odczuć niedosyt. Mnie to jednak jakoś nie przeszkadza...



Bo pozornie film to kolejna w tym roku opowieść o tajnych agentach, którzy robią dokładnie to, czym rutynowo zajmują się wszyscy tajni agenci - uganiają się za ukrytą przez Złych Bogatych Ludzi bombą atomową. Nawiasem mówiąc, dziwię się, że któraś z tych przemycanych, przerzucanych, przewożonych samolotami, ciężarówkami, motorówkami i statkami kosmicznymi głowic jeszcze nie eksplodowała nam nad głową, bo wnioskując z filmów - to dość powszechny proceder. Tylko że podczas oglądania znacznie ważniejszym pytaniem dla widzów niż "czy uda im się ocalić świat" jest "czy się zaprzyjaźnią" lub "czy wreszcie się pocałują". Film Ritchiego, podobnie jak "Sherlock Holmes" tego samego reżysera, stawia bowiem na pierwszym miejscu skomplikowane relacje między postaciami, prowadząc między nimi grę niedopowiedzeń, różnic charakteru, konfliktów interesów. Bohaterowie - amerykański szpieg Napoleon Solo i rosyjski agent KGB Ilja Kuriakin to podobnie jak Holmes i Watson dwie skrajnie różne osobowości, co pod ręką zdolnego scenarzysty i reżysera wychodzi na ekranie genialnie. Kiedy dwa rywalizujące ze sobą wywiady muszą połączyć siły, by przechwycić niebezpieczną głowicę nuklearną i jej twórcę, wrogowie muszą stanąć po jednej stronie barykady. Ich relacja przechodzi różne etapy - od nienawiści, poprzez niechęć, wzajemne-ratowanie-sobie-życia aż do... no, nie zdradzę czy się zaprzyjaźnią. Nie zdradzę. Zamiast tego popiszczę sobie wewnętrznie nad ostatnimi scenami.



Oprócz tego jest jeszcze Gaby, córka nazistowskiego inżyniera odpowiedzialnego za bombę, najpierw przeszmuglowana na drugą stronę muru berlińskiego, potem trafia do Włoch, gdzie razem z Kuriakinem muszą udawać parę narzeczonych. Ich relacja to kolejny mocny punkt filmu - zdecydowana, trochę nieprzewidywalna dziewczyna kontra lekko aspołeczny, wrażliwy, yyy... zabójca o zwichrowanej psychice, cierpiący na napady agresji. Oczywiście wszystko wskazuje na to, że zostaną kochankami, ale Ritchie kokietuje widzów jednym z lepszych love-hate relationship, jakie ostatnio oglądaliśmy na ekranie. Chociaż w zasadzie trudno powiedzieć, którzy bohaterowie lepiej nadają się na parę, bo niektóre dialogi Kuriakin-Solo mogłyby pochodzić z shōnen-ai. Albo to tylko moja wyobraźnia. Nie, nie tylko moja. Zresztą wszyscy aktorzy grają koncertowo, Cavillowi, który jest jeszcze lepszym Bondem niż Jude Law w "Agentce", całkowicie wybaczyłam "Człowieka ze stali", a Hammer ma cudowny rosyjski akcent. Trochę szkoda niewykorzystanej postaci Elisabeth Dębicki w roli Victorii Vinciguerry - zdecydowanie jako czarny charakter zasługiwała na więcej czasu ekranowego.


Poza tym, jak przystało na remake filmu i serialu szpiegowskiego z lat 60., Kryptonim U.N.C.L.E wygląda jak film szpiegowski z lat 60. Wiecie - sukienki, garnitury, pościgi trabantem, ponure uliczki Berlina Wschodniego. O dziwo jednak całe to przestylizowanie tylko filmowi pomaga. Do tego dochodzi muzyka - może mało pasująca do filmu szpiegowskiego, ale to pierwsza od dawna ścieżka dźwiękowa, na którą zwróciłam uwagę podczas oglądania filmu.


Teoretycznie napięcie i stawka cały czas rosną, ale w gruncie rzeczy film - jak na film Ritchiego - jest wyjątkowo spokojny, stonowany, brak jest bardzo szybkiego montażu, a niektóre ujęcia są wręcz artystyczne (scena tortur z tęczą w tle). W wielu scenach zamiast pokazywać, reżyser odwołuje się do wyobraźni widza - mowa tu zarówno o scenach akcji, jak i o pełnych niedopowiedzeń dialogach, a nawet napisach końcowych. Skrywający liczne tajemnice bohaterowie aż się proszą, żeby dopisać im dalsze i wcześniejsze losy, fanfiki i fanarty. No i mimo stawki cały czas liczymy, że jednak są nieśmiertelni - no bo jak to, miałoby nie być sequela? Co ciekawe jednak, film wcale nie sprawia wrażenia, że ma być częścią większej franczyzy, co po obejrzeniu kolejnych superbohaterskich blockbusterów robi się już męczące. To prawda, po seansie odczuwa się niedosyt, co dla niektórych widzów może film po prostu zdyskwalifikować. Dla mnie jednak jego "otwartość" na równi z nadzieją na sequel jest również zaproszeniem widzów do dalszej wspólnej zabawy w przeżywanie filmu na nowo. I pewnie właśnie dlatego mam... wielką nadzieję na sequel. Bo podejrzewam, że Guy Ritchie i Lionel Wigram właśnie czytają po kolei pojawiające się w internecie fanfiki. I robią notatki do scenariusza.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek