Francuz w Nowym Jorku, czyli "The Walk. Sięgając chmur"



Wskutek nadmiaru pracy zaniedbałam się i blogowo, i kulturalnie. Dlatego z tego miejsca chciałabym bardzo podziękować pewnej M., która oderwała mnie od pisania i wyciągnęła na kolejny po "Evereście" wysokościowy film, czyli "The Walk. Sięgając chmur" Roberta Zemeckisa. 
Film oglądałyśmy w 2D, chociaż ewidentnie widać, że Robert Zemeckis od czasów "Ekspresu Polarnego" (co to był za potwornie okropny film, do tej pory śnią mi się puste oczy sklonowanego komputerowo i przerobionego na dziecko Toma Hanksa) jest miłośnikiem możliwości, jakie daje film w trójwymiarze. Przedmioty nawet w dwóch wymiarach wystają z ekranu, kamera jeździ w górę i w dół, pokazując jak wszędzie jest strasznie wysoko. Ale w odróżnieniu od wspomnianego "Ekspresu" czy "Opowieści wigilijnej" 3D nie jest tu celem samym w sobie, a efekty nie przyćmiewają historii.

Joseph Gordon-Levitt wygląda dobrze nawet w czerwonym golfie.
Sama historia, wszystkim którym obiło się o uszy nazwisko Philippe'a Petita, jest zapewne znana. Francuski linoskoczek w 1974 zamarzył sobie, by przejść między dwiema wieżami World Trade Center. Czy mu się udało? Nie zdradzę, bo zdecydowanie lepiej ogląda się film nie wiedząc, jak było naprawdę. Dzięki temu zamiast fabularyzowanego dokumentu oglądamy rasowe heist movie, ze zbieraniem ekipy, robieniem podchodów, patetycznymi rozmowami z mentorem i wreszcie wielkim skokiem... no dobrze, słowo "skok" brzmi tu wyjątkowo źle...

Zanim jednak do tego dojdzie, mamy pierwszą połowę filmu pokazujące perypetie Petita, zanim jeszcze przyjechał do Ameryki. Prawdziwe perypetie musiał jednak przeżywać scenarzysta, który próbował dokonać karkołomnej sztuki - zrobić film o Francuzie z Francji, który jednak jakimś cudem musi mówić po angielsku, żeby Amerykanie nie zaczęli masowo wychodzić z kina, zmuszeni do czytania napisów. Połowa dialogów na początku filmu wygląda zatem następująco:

Annie: [mówi coś do przechodzących akurat amerykańskich turystów]
Philippe: Och, jaki masz piękny amerykański akcent, czy mogłabyś od tej pory mówić do mnie po angielsku?
Annie: OK. [zaczyna mówić po angielsku]

Jean-Louis: Jestem Jean-Louis.
Philippe: Cześć, jestem Philippe Petit, możesz do mnie mówić po angielsku? Jadę do Nowego Jorku i muszę ćwiczyć angielski.
Jean-Louis: OK. [zaczyna mówić po angielsku]

Philippe: Po jakiemu mam do ciebie mówić? Mówisz po francusku?
Papa Rudy (Czechosłowak mieszkający od lat we Francji, jeśli dobrze zrozumiałam): Mogę mówić po angielsku.
Philippe: OK. Mówmy więc do siebie po angielsku.
Dialogi te mogłyby stać się podstawą do całkiem niezłej drinking game, tymczasem jednak sprawiają że cała konstrukcja filmu rozłazi się w szwach. Chyba wolę rdzennych Aborygenów, Polaków albo kosmitów mówiących perfekcyjną angielszczyzną niż takie naciągane próby przekonania widzów, że w latach siedemdziesiątych każdy Francuz płynnie przechodził na teksański akcent. Sama Francja zresztą przedstawiona jest w pocztówkowy, kreskówkowy sposób, będący ilustracją tematu "Jak Amerykanin postrzega Francuzów". Potem jednak akcja przenosi się do Stanów Zjednoczonych i Zemeckis łapie wiatr w żagle. 

Jest ekipa, jest impreza.
W sposobie, w jaki reżyser przedstawia historię, widać, że opowieść Petita - jakby nie było, dla osób które ją znają, pozbawiona efektu zaskoczenia - jest jedynie pretekstem do tego, żeby mówić o czymś więcej. Film jest bowiem jednym wielkim hołdem dla Nowego Jorku, i chociaż akcja dzieje się na wiele, wiele lat przed zamachami z 11 września, nie sposób o nich nie myśleć, widząc znów wyrastające z ziemi wieże. Zemeckis wskrzesza World Trade Center, niegdyś najwyższe budynki świata, jako legendę, cofa czas do momentu, gdy nielegalna próba dostania się do środka była niewinnym żartem i nie kojarzyła się z zamachem terrorystycznym. Budynki - lśniące jeszcze nowością - urastają tu do rangi symbolu, są nieosiągalne, gigantyczne, niezniszczalne, są wręcz wyzwaniem rzuconym niebu. Wieże fascynują, przyciągają, kuszą artystów... i samobójców. Bo właściwie trudno powiedzieć, kim tak naprawdę jest Petit i która strona jego osobowości kazała mu zdecydować się na tak szalony krok. Trzeba jednak przyznać, że Joseph Gordon-Levitt gra Francuza z zachwycającą charyzmą, choć wciąż balansuje na granicy kiczu, a pełne patosu dialogi brzmią w jego ustach szczerze i sympatycznie. Gdy momentami czar opada, zmuszeni jesteśmy jednak przyznać że jego postać to drań jakich mało. Wciąga przecież zakochanych w jego uroku przyjaciół do - jakby nie było - przestępstwa, zamiast słów podziękowania dając im głównie masę stresu. 

No właśnie, kim byłby główny aktor heist movie bez bandy gotowych na wszystko kumpli. Z przyjaciół Petita chyba najbardziej polubiłam Jeffa (Dominic Comboy), cierpiącego na lęk wysokości, który jednak koniec końców odwala najwięcej roboty niezbędnej Petitowi do wykonania zadania. Wątek "miłosny" z Charlotte le Bon jest ledwie zarysowany i niewiele do filmu wnosi, widać zresztą na pierwszy rzut oka, że gdyby bohater musiał wybrać między dziewczyną a chodzeniem po linie, bez mrugnięcia okiem wybrałby to drugie.

Będzie wysoko.
Zdecydowanie warto film obejrzeć dla finałowej sekwencji, gdy Petit balansuje na linie między wieżami WTC. Publiczność w kinie reagowała żywiołowo: "zleci!", "nie zleci!", "nie uda mu się, tym razem mu się cholera nie uda. Ja jako miłośniczka wysokości, żałowałam wtedy bardzo, że film nie jest jednak w 3D. Zemeckis zrobił bowiem wszystko, by osoby z lękiem wysokości czuły się jak najmniej komfortowo i cały film trzymały kurczowo poręczy fotela. 

Komentarze

Copyright © Bajkonurek