Półtorej godziny nudy, czyli "11 minut" Skolimowskiego


Kimże ja jestem, żeby kwestionować decyzje szacownej komisji, powołanej przez samą minister kultury, która to komisja zadecydowała o tegorocznej nominacji kandydata na Oscara. Ale nie potrafię zrozumieć tej decyzji. "11 minut" Jerzego Skolimowskiego to film okropny. Wtórny, nudny, udający wielkie kino, a w rzeczywistości przypominający etiudę niezbyt doświadczonego studenta szkoły filmowej, który chce zrobić film o wszystkim, najlepiej nowelowy. [UWAGA - RECENZJA ZAWIERA SPOILER ZDRADZAJĄCY ZUPEŁNIE NIE ZASKAKUJĄCE ZAKOŃCZENIE]

Mamy więc typowy film nowelowy. Kilka zupełnie nie związanych ze sobą postaci, których losy splatają się w ciągu tytułowych jedenastu minut - ostatnich jedenastu minut przed katastrofą. I gdyby film rzeczywiście trwał tyle, ile sugeruje tytuł, byłoby to mocne kino krótkometrażowe, pełne emocji, spójne, w którym niczego by nie brakowało. Niestety, reżyser zdecydował się dodatkowo poeksperymentować z formą, czasem i przestrzenią, przez co film rozciąga się do półtorej godziny. Powtarzają się sceny, czas cofa się, udając akcję równoległą, bohaterowie rozmawiają o niczym i chodzą z miejsca na miejsce, a ostra muzyka podkreśla że to oto chodzenie z miejsca na miejsce jest niezwykle dramatyczne. Ale pełna wiary w polskie kino doczekałam do końca, spodziewając się zaskakującej, misternie przygotowanej puenty, w której splotą się wszystkie historie, która nada sens niezrozumiałym scenom. Puenta jest. Nie wiem, czy chcecie spoiler, jeśli nie, to zamknijcie oczy, czytając ten wers. A mianowicie, na końcu wszyscy giną. nie musicie dziękować, półtorej godziny przeznaczone na ten film przeznaczcie na coś ciekawszego.

Co prawda Wojciech Mecwaldowski przez większość filmu chodzi po korytarzu tam i z powrotem, ale trzeba mu oddać, że chodzi magnetycznie i przyciąga uwagę najbardziej z bohaterów filmu. Z łatwością jestem w stanie wyobrazić go sobie w Hollywood, gdyby tylko ktoś napisał mu dobrą rolę, wymagającą nieco więcej niż bycie spoconym i walenie w ścianę. Trudno uwierzyć, że jedną z jego pierwszych ról był... chłopak Olki Lubicz z "Klanu".
Nóż mi się w kieszeni otwiera, kiedy czytam w uzasadnieniu oscarowej kandydatury, że "11 minut" to film "uniwersalny, zrealizowany dynamicznym językiem filmowym, portretujący chaos, kakofonię i pustkę współczesnego świata". Kiedy słyszę komentarze o "pustce współczesnego świata", wydaje mi się, że to po prostu ładny opis filmu o niczym, a takie frazesy wygłaszają ludzie, którzy nie potrafią w tym świecie dostrzec nic ciekawego. Ludzie, którzy zasępieni obserwują powolne staczanie się wszystkiego (przede wszystkim "dzisiejszej młodzieży") na dno. Zupełnie jak ich przodkowie sto lat temu. I dwieście. I pięćset.

No bo właściwie co takiego pokazuje Skolimowski? Mamy kilku bohaterów - aktorkę i reżysera, sprzedawcę hot-dogów, robotnika, kuriera-narkomana, siostry zakonne, zazdrosnego męża. Bohaterowie miotają się, wykonując zupełnie nieznaczące czynności (zazdrosny mąż Mecwaldowski przez cały film chodzi po hotelowym korytarzu, co zapewne jest metaforą jego bezsilności i niezdolności do działania, ale myślę że nawet Schopenhauer miałby jakiś problem z tą sceną). Każdą ze scen można oczywiście ładnie interpretować jakąś filozofią, cytatami z socjologów, psychologów i tak dalej, ale naprawdę, sposób, w jaki wszystkie te treści są podane, nie zachęcił mnie zupełnie do dalszej analizy. Takie przelewanie z pustego w próżne.

A tego wątku zupełnie nie rozumiem. Ktoś mi wytłumaczy, czy bezcelowość działań bohatera miała jednak jakiś głębszy sens, czy też miała obrazować "bezcelowość działań" współczesnego świata, jak reszta wątków?
Przez cały film rzeczywiście mamy kakofonię i chaos, i gdyby, tak jak wcześniej wspomniałam, film był o godzinę krótszy, a najlepiej gdyby powstał piętnaście lat temu, zanim na ekrany weszło takie "21 gramów", pewnie uznałabym go za wizjonerski. Tylko że teraz to wszystko już było - mnogość wątków, filmowanie telefonem komórkowym, ujęcia z kamer przemysłowych, pogrążona w apatii młodzież, bogaci artyści lubiący wysublimowane gry z naiwnymi kobietami. Skolimowski zarówno pod względem konstrukcji fabuły, jak i formy, nie pokazuje niczego, czego nie widzieliśmy już u innych reżyserów. Do tego jest o parę lat spóźniony w stosunku do polskich filmów, chociażby "Drogówki" Smarzowskiego, oferującej taką samą estetykę. Dziwne, bo wątpię, żeby komisja, w składzie której znaleźli się Paweł Pawlikowski, autor "Idy", Grażyna Torbicka czy Agnieszka Odorowicz, podobnych filmów nie widziała. Czy zauważyli coś, czego ja nie dostrzegam, mając za mało wiedzy filmowej czy życiowej? A może po prostu w tym roku Polacy nie nakręcili żadnego godnego uwagi filmu? Mam wrażenie, że głęboko osadzeni w polskiej rzeczywistości "Bogowie" mieliby jednak większe szanse na sukces niż "uniwersalny" Skolimowski.

Gra reżyser-aktorka jest ciekawa i wciąga, zwłaszcza gdy nie wiemy, co jest grą, a co prawdą, szkoda tylko że - tak jak z reszty filmu - nie wynika z niej zupełnie nic i równie dobrze mogliby rozmawiać o pogodzie.
Filmu nie ogląda się źle, ale w moim przypadku tylko dlatego, ze przez cały czas wierzyłam, że rozmowy o najdłuższym hot-dogu świata (Andrzej Chyra), walenie pięściami w ścianę (Mecwaldowski) czy dostarczanie przesyłki (Dawid Ogrodnik) będą miały jakiś sens i na końcu Skolimowski zaskoczy mnie jakąś woltą czy przesłaniem. Gorzej mogłoby być już chyba tylko, gdyby na końcu któryś z bohaterów obudził się i uznał, że to wszystko tylko sen. Żałuję, że to nie byłam ja, bo dodatkowe półtorej godziny snu naprawdę bardzo by mi się ostatnio przydało... 

Komentarze

Copyright © Bajkonurek