Listy od M, czyli "Spectre"



Mam straszny problem z filmami takimi jak ten. Bo niby nic w nich nie brakuje, niby wszystko jest na swoim miejscu, niby wpasowują się w swoją niszę jak elementy układanki, a jednak coś jest z nimi nie tak. Poprzednio miałam tak z "Marsjaninem", nad którego recenzją biedziłam się tak długo, by napisać coś konstruktywnego, że w końcu machnęłam ręką. Dlatego teraz, zamiast bawić się w wyszukane metafory, od razu przejdę do rzeczy: "Spectre" jest niestety filmem boleśnie nijakim. 


Niby film oferuje nam wszystko, czego spodziewamy się idąc do kina na film o agencie 007. Zły pan marzący o władzy nad światem? Jest. Piękne kobiety? Są. Szybkie samochody? A jakże? Odjazdowe gadżety? Toć ba. Ratunek-w-ostatniej-chwili? No pewnie. Więc o co chodzi?

Ano o to, że seria filmów z Danielem Craigiem od samego początku przyzwyczaiła widza, że oprócz standardowej historii o agencie z licencją zero zero, oferuje mu coś więcej. "Casino Royale", a zwłaszcza genialny "Skyfall" to był wyższy poziom rozrywki - bo w tych filmach grało wszystko: świetne aktorstwo, wciągająca fabuła, zapierające dech w piersiach zdjęcia i doskonała muzyka. Tymczasem "Spectre", pożegnanie z Craigiem w roli Bonda, praktycznie cofa się pod względem opowiadanej historii do czasów, gdy agenta grał Pierce Brosnan - nieznośnie doskonały przystojniak, którego loczka nad czołem nie zepsuje nawet wybuch atomowy. Podczas gdy filmy z Craigiem stawiały - i były za to często gęsto krytykowane - na pewien rodzaj realizmu, nawet przy nieprawdopodobnej fabule, a z głównego bohatera nie robiły herosa - tu Bond, mimo kolejnych lat na karku, wrócił do doskonałej fizycznej (i seksualnej) formy.

Monica Belucci w tym filmie po prostu jest i opiera się o lustro.
A przecież zaczyna się tak dobrze - świetnie nakręconą sekwencją rozgrywającą się podczas meksykańskiego Dia de Los Muertos, wydawałoby się, że potem napięcie będzie już tylko rosnąć. Niestety, mimo że wszyscy bardzo się starają, w filmie nieustannie coś zgrzyta.

Zgrzyta fabuła - naprawdę, po pomysłowych scenariuszach do "Casino Royale" i "Skyfall", w których bondowskie fabuły łączą się z kinem gatunków, tutaj mamy kolejną opowieść o rządzącej światem tajemniczej organizacji, o której Bond dowiaduje się dzięki listowi z zaświatów od dawnej szefowej. No dobrze, przynajmniej nie jest to kolejna w tym roku kradzież bomby atomowej, ale serio? Szkoda, że jeszcze jej członkowie nie pozdrawiali się słowami "Azazel" albo "Heil Hydra". Banał goni tu banał, a dramatycznych zwrotów akcji trudno szukać, no chyba że za taki uznamy wątek Andrew Scotta, grającego C (ale chyba każdy widząc Moriarty'ego z "Sherlocka" w roli urzędnika, od razu pomyśli że facet wywinie zaraz jakiś numer...). No i niby nic to, bo "to przecież Bond, czego się spodziewać?". A jednak jakoś smutno.

Waltz gra Waltza, czyli kolejny nudnawy czarny charakter. Mógłby chociaż płakać krwią...
Nieco chybionym, chociaż uzasadnionym pomysłem było nieustanne nawiązywanie w "Spectre" do poprzednich przygód Agenta 007, nie tylko tych z Craigiem. O ile jednak w takim "Skyfall" ten sam zabieg rozgrywany był na zasadzie "easter eggów" pojawiających się na marginesie fabuły, o tyle tutaj niektórych wątków można nie zrozumieć do końca bez znajomości trzech poprzednich filmów. Co nie sprawi kłopotu zagorzałym fanom, ale tych nowych może poważnie zniechęcić.

Piękne kobiety... - no dobrze, mamy tu dwie. Jedną gra Monika Bellucci. Jeśli spodziewacie się, że odegra w filmie jakąś ważną rolę, to niestety. Pojawia się, by ładnie wyglądać, przekazać informację i uprawiać z agentem 007 seks na tafli lustra. Druga - Lea Seydoux - zapowiada się obiecująco. Wreszcie dziewczyna Bonda, która nie czeka bezsilnie na ratunek, która potrafi sama sobie radzić, i która nie od razu ulega jego urokowi. A jednak nic na to nie poradzę, ze względu na jej urodę szesnastolatki trudno mi uwierzyć w jej wielkie uczucie do Bonda zwieńczone - a jakże - namiętnym seksem w przedziale pociągu. A ich relacja mistrz-uczennica tak ładnie się zapowiadała w fabule. 

Lea Seydoux, która w każdych warunkach znajdzie sukienkę na zmianę.
Czarny charakter, grany przez Christophera Waltza, po trailerze wydawał się takim "creme de la creme" wśród bondowskich Złych. Okazał się natomiast kolejną, w dodatku mocno nijaką kalką Hansa Landy z "Bękartów wojny" Tarantino. Wersją, która jakoś zupełnie do tego filmu nie pasuje. Jest też - w porównaniu do Landy - za mało przebiegły, za mało okrutny, więcej w nim urzędnika niż psychopatycznego mordercy opętanego żądzą zemsty, przejęcia władzy nad światem i takich tam. Kolejny raz mam wrażenie, że blockbustery cierpią na niedobór, jakby to powiedzieć "dobrych złych" - czy to w filmach Marvela, czy DC, czy w Bondzie właśnie, dużo ciekawsze są ostatnio postaci pozytywne niż negatywne, a Thorowi, Kapitanowi Ameryce, czy naszemu Agentowi brakuje godnych przeciwników.

Jeśli chodzi o muzykę i zdjęcia, po absolutnie rewelacyjnym "Skyfall", nowy film jest krokiem wstecz. Poza początkową sekwencją brakowało mi zapadających w pamięć ujęć czy motywów muzycznych.

Q czyta listy od M.
A co się udało? Na pewno dwie role - Q Bena Whishawa i C Andrew Scotta. Po występie tego pierwszego w "Skyfall" rozszerzenie jego roli było rzeczą wręcz oczywistą. Aż się prosiło, żeby ten nerd na ciepłej państwowej posadzce został uwikłany w jakąś szerszą intrygę. Natomiast drugi z aktorów jest interesującym wcieleniem zła - tego zła, którego boimy się na co dzień, tego które wynika z faktu, że jakiś tajemniczy KTOŚ wie o nas coraz więcej. Wielka szkoda, że to nie Scott zagrał rolę Waltza i odwrotnie - mam wrażenie, że odnaleźliby się w nich o wiele lepiej.

W filmie czuje się, że jest on pożegnaniem kolejnego Bonda, pożegnaniem Daniela Craiga - liczne sceny pojawiają się tylko w "nostalgicznych" celach, powracają starzy bohaterowie, wspominana jest dzielna M. A w końcowej sekwencji... aż się prosiło, żeby w rozsuwających się drzwiach agencji pojawił się nowy odtwórca roli 007. Kto nim będzie? Ja czekam z niecierpliwością.


Komentarze

Copyright © Bajkonurek