"A czy mógłby pan potępić", czyli jak poprawiać błędy i nie zwariować


Na pierwszym roku studiów, na wykładzie z Kultury Języka Polskiego, profesor Radosław Pawelec chętnie dzielił się z nami anegdotami ze swojej pracy w Polskim Radiu. Jednymi z najczęstszych gości dzwoniących do studia były ponoć panie, które zaczynały swoje wywody słowami "A CZY MÓGŁBY PAN POTĘPIĆ...".

Uwielbiamy wytykać innym błędy. Uwielbiamy, gdy możemy powiedzieć komuś, że źle akcentuje wyraz "matematyka", albo że napisał "uważam" przez er zet. Albo gdy zamiast "wziąć" pisze "wziąść". Gdy nie wstawi przecinka przed "który". Albo gdy - to wyższa szkoła jazdy - nie uzgodnił w zdaniu złożonym podmiotów, względnie gdy uznał, że Hamlet został napisany w XV wieku. Ach, jakie to wspaniałe! Ach, czyż nie dlatego właśnie zostaje się redaktorem? W końcu możemy bezkarnie wytykać ludziom błędy i jeszcze nam za to płacą!

No właśnie - jakoś nie. Tym bardziej, że praca redaktora w wydawnictwie składa się w dużej mierze z historii takich jak ta: spędzasz długie godziny na redakcji tekstu, który następnie idzie do korekty. Potem dostajesz go do drugiej korekty, żeby mógł go jeszcze obejrzeć redaktor merytoryczny. Tuż przed drukiem książkę czyta jeszcze redaktor prowadzący. W międzyczasie dostaje ją w obroty specjalista od składu, grafik, redaktor techniczny. Wreszcie książka idzie do druku (po drodze redaktor prowadzący sprawdza jeszcze tzw. ozalidy, czyli próbne wydruki) i jest! Dostajesz swój gratisowy egzemplarz, czujesz się prawie jak autor, bo w końcu poprawiłeś po nim tyle błędów że co on tam wie, otwierasz książkę z dumą na losowo wybranej stronie...

I cholera, znajdujesz na niej BŁĄD.

Tu zaczynają działać wszystkie redaktorskie prawa Murphy'ego naraz. Bo mało pocieszające jest, że właśnie znalazłeś jedyny błąd w kilkusetstronicowej książce. Co z tego, skoro na dziewięćdziesiąt dziewięć procent na tej samej stronie książkę otworzy twój szef, który pojedzie ci po pensji, wszyscy recenzenci oraz dokładnie każdy czytelnik, który sięgnie po książkę w księgarni. O czym nie omieszka napisać na wydawniczym facebooku i we wszystkich zakładkach z recenzjami w księgarniach internetowych. O czym jest książka? Nieważne, liczy się "warszawa" pisana małą literą albo przecinek w niewłaściwym, miejscu. To naprawdę uczy pokory i zniechęca do popisywania się wiedzą gramatyczno-ortograficzną.
źródło :)

Nie napawajmy się błędami innych

Ale nie jest to tekst mający na celu zwrócić uwagę na to, jak katorżniczą pracę wykonuje redaktor, nie chodzi mi też o to, że na błędy ortograficzne, interpunkcyjne i merytoryczne należy machnąć ręką, skoro już są. Zadziwia mnie natomiast pewien rodzaj celebracji, obecny w internecie od zarania jego dziejów i radość, jaką sprawia wytykanie błędów innym. Publicznie. Oraz sprowadzanie wszystkich tekstów w sieci tylko do brakujących w nich przecinków.

Ludzie raczej nie robią błędów specjalnie. O ile nie są futurystami, grzebiącymi sobie norzem w bżuhu, to ich pomyłki wynikają - tak banalnie - z pośpiechu, nieuwagi albo braku wiedzy. Czasem oczywiście z dysleksji. Co więcej, pośpiech wynika czasem z tego, że ktoś ma do powiedzenia coś ciekawego. A jeśli nie ma i wali byki w tekście o czymś, na czym się w ogóle nie zna - to czy naprawdę nie lepiej przejść do rzeczy ciekawszych, niż dręczyć się wyszukiwaniem błędów w nieciekawym artykule?


Dlatego, chociaż mogę się pochwalić kilkuletnim doświadczeniem jako redaktor, kiedy czytam teksty w internecie, zawieszam swoją redaktorską togę na kołku. Bo naprawdę, życie redaktora nie polega na nieustannym tropieniu błędów i ich wytykaniu. A już na pewno nie daje mi żadnej satysfakcji zwrócenie komuś uwagi przy reszcie świata. 

No właśnie, nie chodzi mi o to, że nie powinno się ludzi pouczać. Zbyt wiele jest wśród nas osób przekonanych o własnej nieomylności oraz - zwłaszcza wśród przyszłych autorów - przekonanych o tym, że po co się starać, skoro i tak przyjdzie redaktor i poprawi im literówki i ortografy, a każdy błąd merytoryczny obroni się długą kłótnią. Ale od tego są też kanały prywatne - maile, telefony, prywatne wiadomości na facebooku. Natomiast pisanie pod kilkunastostronicowym tekstem komentarza, że w drugim akapicie brakuje przecinka, jest jednak trochę niepoważne. Przecież nikt z nas nie lubi, gdy ktoś zwraca mu uwagę przy innych. Zwłaszcza że często prowadzi to do kolejnej i jeszcze bardziej irytującej niż sam błąd sytuacji - zaczynamy w ten błąd brnąć i bronić go jak Ordon reduty.

Wszyscy jesteśmy Ordonami

Trudno zapomnieć absolutnie osłabiającą rozumnego człowieka kłótnię pewnej posłanki z jej czytelnikami na facebooku. Gdy ktoś zwrócił jej uwagę, że nie pisze się "wziąść" tylko "wziąć", najpierw posypały się podśmiechujki, potem wyzwiska, na które pani poseł odpowiedziała jeszcze większym stekiem wyzwisk. Tylko pytanie, czy ktokolwiek z komentujących wyniósł coś z tej dyskusji poza stratą czasu? Przekonał rozmówczynię, że "wziąć" to nie wymysł lewaków i Jarosława Kuźniara z tefałenu? No, ale był temat na pierwszą stronę na Gazeta.pl.

Oczywiście są też strony, na których wskazywanie błędów jest wręcz elementem komentarza (nie, nie mówię o Onecie), sama spędziłam długie godziny czytając lepsze, gorsze i genialne opowiadania na Weryfikatorium czy Fantastyka.pl oraz pisząc własne, a tym samym wystawiając się na krytykę. No i tak, pięć lat studiów, w tym dwa lata warsztatów redaktorskich i przeczytanie całej Poradni Językowej PWN nie sprawia, że przestaje się robić błędy. Ale zawsze starałam się stosować do kilku zasad, które same mi się w trakcie pisania wyklarowały.


Po pierwsze, komentowanie nie jest korektą (nie tylko dlatego, że za korektę mi płacą, a to zmienia perspektywę ;)). Przy komentowaniu tekstów zawsze staram się nie skupiać wyłącznie na samych błędach, tylko na samym tekście. Czy mi się podobał? Czy zgadzam się z nim, czy się nie zgadzam? Czy mam jakieś uwagi co do samej treści? Dopiero potem warto wspomnieć, że byłoby lepiej, gdyby poprawione zostały literówki, wytknąć błędy merytoryczne - zwłaszcza to drugie bardzo się przydaje, np. gdyby nie komentarze innych, nie miałabym pojęcia, że źle używam słowa "poła". Czasami jednak - co w obliczu bycia redaktorem brzmi jak bluźnierstwo - literówki w ogóle nie przeszkadzają mi w odbiorze tekstu, a błędy poprawiam sobie w głowie, nie w internecie. Jakoś nigdy nie miałam problemów z czytaniem Zwierza Popkulturalnego i jego brakiem przecinków, nigdy nie przyszło mi też do głowy, żeby Zwierza poprawiać - po prostu jego teksty są zbyt ciekawe, żeby przejmować się literówkami (których jest naprawdę mało w stosunku do długości i jakości tekstu), zwłaszcza że nie wynikają ze złej woli. A że niektóre literówki Zwierza zaczynają żyć własnym życiem, to inna sprawa ;)

Po drugie, jeśli już naprawdę, naprawdę musisz wytknąć komuś publicznie błąd ortograficzny, to upewnij się, że w swoim komentarzu nie zrobiłeś innego. Przeczytaj swój komentarz naprawdę uważnie. Czy wszystkie przecinki są na właściwym miejscu? Czy użyłeś właściwych przyimków? Bo wiesz... internet nie wybacza tak samo jak ty nie wybaczasz. I naprawdę, nie musisz tego robić ironicznie. Oraz udostępniać tego na facebooku, twitterze i instagramie. W swojej praktyce spotkałam się tysiącami przezabawnych kwiatków, ale co innego pośmiać się z nich w gronie znajomych (czy wręcz z samym autorem), a co innego zrobić sobie z kogoś jaja w internecie.

Profesor Bańko nie udziela już porad w Poradni Językowej PWN - wśród polonistów żałoba.

Błąd błędowi nierówny

A jeśli już ktoś zwrócił ci uwagę na błąd... to popraw go, do cholery, i nie kłóć się. No chyba że ten ktoś nie ma racji, ale wtedy użyj sensownych argumentów i skończ dyskusję tak szybko jak to możliwe. Pamiętam z czasów Fantastyka.pl kłótnię niemal całego forum z jednym z użytkowników o błędne użycie wyrazu "tremo" czy coś w tym rodzaju. Kłótnia osiągnęła kilkaset komentarzy, bo autor brnął w zaparte, zdesperowani czytelnicy użyli nawet argumentu "Ad Bańkum" (czyli spytali o radę profesora Bańkę z Poradni Językowej), który ich poparł, a mimo tego autor nie dał się przekonać. Naprawdę, czas stracony na tę kłótnię można było przeznaczyć na napisanie nowego "W poszukiwaniu straconego czasu".

Cały czas jednak, pisząc o błędach, mam przede wszystkim na myśli błędy ortograficzne, interpunkcyjne, stylistyczne. Trochę innym kalibrem są jednak moim zdaniem błędy merytoryczne, gdzie nie mam nic przeciwko wskazaniu ich w komentarzach - dzięki temu kolejni czytelnicy szybko będą wyprowadzani z błędu. Czym innym też są ewidentne wpadki wydawnictw, które postanowiły przyoszczędzić na redakcji/korekcie i wypuścić książkę na rynek szybciej niż zwykle (mam wrażenie, że "Feblik" Małgorzaty Musierowicz jest takim przypadkiem, ostatnio wpadkę zaliczył również Znak z książką "Gwiezdne Wojny. Jak zmieniły wszechświat", która ukazała się wręcz najeżona błędami). Wtedy argumenty wydawnictw, że "noooo... błędy się zdarzają" uważam za idiotyczne, bo owszem, zdarzają się, ale można jednak w miarę ograniczyć ich natężenie. Jednak również wtedy w komentowaniu warto zachować pewne normy (zamiast od razu wyskakiwać z żądaniem zwrotu pieniędzy).

Jeszcze inną parą kaloszy są nasze własne przyzwyczajenia językowe, które za wszelką cenę chcemy zaszczepić innym. Nigdy nie zrozumiem internetowych flejmów na temat zapożyczeń albo regionalizmów. Czasami też - o dziwo - są wyrazy, które mają dwie poprawne formy. Albo więcej, bo również te regionalne. Ale nie - Poradnię Językową szturmują Oburzeni, którzy domagają się ustalenia tylko jednej jedynej słusznej i zakucia w dyby tych używających drugiej. Jestem za dbaniem o piękną polszczyznę, ale niekoniecznie poprzez wyzywanie tych, którzy zamiast na dwór idą na pole.

Redaktor jest trochę jak wiedźmin

Trochę przerażają mnie też niektóre osoby z mojego otoczenia, które - wiedząc, że skończyłam polonistykę - zaczynają ze mną rozmowy o błędach językowych, zazwyczaj tonem "A czy mogłaby pani potępić". I wypytują mnie, które błędy najbardziej mnie drażnią. I są oburzone, gdy mówię że żadne. Jakimś cudem bowiem, walcząc z błędami, nie mam do nich osobistego stosunku i nie uważam za stosowne poprawiania każdego. Tylko wtedy, gdy ktoś mnie zapyta. Takie trochę wiedźmińskie podejście, ale na pewno oszczędza frustracji. A język jest tworem żywym i obserwowanie jak się zmienia może być znacznie bardziej fascynujące od prób zakonserwowania go.

A Wy, co o tym sądzicie? Lubicie poprawiać cudze błędy? Gdzie znajduje się granica między redaktorem a grammar nazi? Zapraszam do dyskusji ;)

P.S. Zapomniałabym wspomnieć, że jest jedna osoba, której błędy szczególnie mnie irytują... jak na złość widzę ją codziennie w lustrze. Ech.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek