"Spotlight", czyli Rzetelność przez duże Er Zet


Jeśli idąc na film o dziennikarzach "The Boston Globe", którzy demaskują system chroniący pedofilów w amerykańskim kościele katolickim, spodziewacie się skandalizującego scenariusza, dialogów pełnych fajerwerków, dramatycznych scen, drapieżnych bohaterów, to "Spotlight" może przynieść Wam spory zawód. Nie jest to film, który ma za cel wywołanie jakiegokolwiek skandalu - na pewno nie większego niż opisywane w nim wydarzenia, które swego czasu doprowadziły do prawdziwego trzęsienia ziemi w amerykańskim Kościele. Nie - "Spotlight" to film zadziwiająco rzetelny, a jego twórcy zafascynowani są nie tyle samymi wydarzeniami, co samym procesem dochodzenia do prawdy o nich.




Co jest i siłą, i słabością tego filmu. Powiedzmy sobie szczerze, "Spotlight" to film z pozoru dość nudny. Nie jest to "Zodiak" Finchera (chociaż moje skojarzenia podczas oglądania często wędrowały w stronę tego filmu, ze względu na skupienie się twórców na żmudnym, mało spektakularnym śledztwie), gdzie bohaterowie cały czas czują na plecach oddech mordercy. Nie - w tym przypadku śledztwo bohaterów polega przede wszystkim na odbieraniu kolejnych telefonów, siedzeniu w bibliotece i nielicznych, chociaż emocjonalnie wyczerpujących rozmowach ze świadkami. Trudno również liczyć na to, że - jak u Dana Browna - za dziennikarzami zaczną jeździć morderczy księża albinosi, ba! pod redakcją nawet nie pikietują fanatyczni katolicy. W grę nie wchodzi również ideologia - nasi bostończycy nie są opętanymi żądzą zemsty na Kościele krwiożerczymi ateistami, wyznającymi tezę, że jeśli nie zgadzają im się fakty, to tym gorzej dla faktów. Najważniejsza, zarówno dla bohaterów, jak i dla twórców filmu, jest prawda. A nawet Prawda.


I trzeba przyznać, że ogląda się to naprawdę dobrze. Film jest bowiem jedną wielką pochwałą dawnego stylu dziennikarstwa, gdy możliwe było poświęcenie roku jednej sprawie, gdy nie liczyła się szybkość newsa, ale jego rzetelność. Co oczywiście nie do końca jest prawdą, bo drapieżni paparazzi istnieli od początków prasy, a obok głównego tematu i moralnych dylematów najważniejszą sprawą dla bohaterów jest, żeby konkurencja z "Heralda" (w osobie dobrze odżywionego, pewnego siebie dziennikarza, jakże innego od naszych idealistów) o niczym się nie dowiedziała. Niemniej cały czas trzymamy kciuki, gdy bohaterowie odbijają się od kolejnych szklanych drzwi urzędów, poszukują świadków i sprawców, oburzamy się, gdy są wypraszani z bibliotek w godzinie ich zamknięcia. Mimo pozornego braku spektakularnych akcji film wcale się nie dłuży, wręcz przeciwnie. Co nie zmienia faktu, że zbytnie przywiązanie twórców do tego, jak było naprawdę, sprawia, że punktami zwrotnymi w akcji są momenty, gdy ktoś w końcu odbierze telefon. Czasem zastanawiałam się też, czemu bohaterowie, zamiast siedzieć na kolejnych ławeczkach w urzędach, nie ruszą tyłka i nie pójdą po śladach, które jak na dłoni przyniosła im jedna z ofiar skupionych w organizacji o śmiesznej nazwie. Dlaczego zamiast spotkać się z księdzem terapeutą, rozmawiają z nim tylko przez telefon? Dlaczego nie udadzą się do jednego z ośrodków, których adresy znaleźli? Zapewne dlatego, że "tak było naprawdę". I trudno się spierać z twórcami, chociaż cierpi na tym dramaturgia filmu.


Kolejne mieszane uczucia mam do aktorstwa. No dobrze, Mark Ruffalo i Rachel McAdams grają poprawnie, ale czy rzeczywiście są to role na miarę nominacji do Oscarów? Czym ich występy różnią się od równie dobrych ról Lieva Schreibera, Michaela Keatona albo Stanleya Tucciego? I czy scenarzysta nie został nominowany bardziej za pracę, którą wcześniej wykonali dziennikarze "Boston Globe" niż za rzeczywisty scenariusz? Co nagradzamy w kategorii "scenariusz oryginalny"? Historię i dialogi, czy raczej olbrzymi research, jaki wykonali twórcy? "Spotlight" jest bowiem z jednej strony tak niesamowicie rzetelny, że aż popada w przesadę (i na upartego można byłoby go nominować jako scenariusz adaptowany, a jako podstawę podać artykuły w "The Boston Globe"), a z drugiej strony - bardzo ugrzeczniony i dbający o to, by przypadkiem nie powiedzieć słowa za dużo. Zważywszy delikatność tematu - bardzo słusznie, zważywszy moc oddziaływania filmu - niekoniecznie. Z trzeciej strony, "Spotlight" jest dzięki temu filmem, po którym zarówno ateiści utwierdzą się w tezach o zepsuciu Kościoła, a katolicy nie poczują, że oskarżony jest cały Kościół. To, co mimo wszystko przeraża w całej historii, to nie tylko jej skala (napisy końcowe wskazujące miejsca, w którym miały miejsce pedofilskie afery wręcz porażają ilością), ale fakt, że cały "system" był tak doskonale zorganizowany i wręcz opisany, że sznurki prowadzące do sprawców można było znaleźć nie w zatęchłęj, zalanej krwią piwnicy, ale w zwykłej miejskiej bibliotece. I że sześć procent (niewiele, prawda) księży chronił procent znacznie większy. I właśnie ta "zwyczajność" historii jest czymś, z czym trudno się pogodzić. Zwłaszcza, że film kończy się w pozornie najciekawszym momencie - nie zobaczymy sprawców w kajdankach, nie doczekamy się żadnej reakcji ze strony oskarżonych, ofiary nie rzucą się dziennikarzom ze łzami na szyję, dziękując za uwolnienie ich od traumy, ba, nie będzie nawet motywacyjnej przemowy na koniec. Ani czegokolwiek, co pokazałoby nam, że właśnie dokonał się przełom. Zupełnie jak w życiu. Innego końca świata nie będzie.

Jak już zapewne zdążyliście się zorientować, mam co do "Spotlight" bardzo mieszane uczucia, i to wcale nie z powodu kontrowersyjnego tematu. Film bardzo mi się podobał, wciągnął, ale gdzieś w głowie mam, podobnie jak w przypadku "Zjawy" te wszystkie oscarowe nominacje i zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście film ten jest wart nagród, zwłaszcza aktorskich? Czy rzetelność w opisywaniu historii, oczywistą w przypadku dziennikarstwa, powinniśmy nagradzać również w przemyśle filmowym? I czy wszystkie moje wątpliwości nie są po prostu usprawiedliwianiem, że film nie do końca mnie porwał, a ze względu czy to na temat, czy na tę odmienianą przez wszystkie przypadki rzetelność - powinien?

Komentarze

Copyright © Bajkonurek