Walentynkowa jatka, czyli "Deadpool"


Jak wynika z pobieżnej analizy box-office'a, w walentynki zakochani kinomani mieli do wyboru tylko dwie opcje - polską "Planetę singli" i marvelowskiego "Deadpoola". Znaczna większość wybrała pierwszą opcję, co spotkało się z falą oburzenia w niektórych częściach internetów. Pomijając wszelkie niuanse, kompletnie nie rozumiem, co jest złego w tym, że polscy widzowie poszli na polski film (który przecież, wierzę święcie, nie mógł być gorszy niż "Listy do M. 2") a nie na ekranizację komiksu o mało znanym superbohaterze, który to komiks, o ile wiem, jeszcze nie był w naszym kraju wydany.


Ja walentynkowy wieczór spędziłam grzecznie grając z moją drugą połówką w GTA, a na "Deadpoola" wybraliśmy się dopiero kilka dni później. Idąc miałam już w głowie zapowiedzi i pierwsze recenzje, więc chociaż nie zetknęłam się nigdy z komiksami, wiedziałam już że będzie dużo bluzgów, czarnego humoru i czegoś co zwie się czwarta ściana. No i cóż tu dużo mówić, wszystko to dostałam i to w niespodziewanych ilościach. A ja niespodziewanie dobrze się bawiłam.

Idealny film walentynkowy dla fanów popkultury.

"Deadpool" nie jest raczej filmem, na który można pójść z dzieckiem czy małoletnim rodzeństwem, no chyba że wcześniej wytłumaczycie młodym, czym jest seks analny i schowacie przed nimi wszystkie pluszowe jednorożce, bo po tym filmie Wasz stosunek do nich nie będzie już taki sam. Deadpool raczej nie jest tym superbohaterem, z którego Wasze dzieci powinny brać przykład. Będzie hardkorowo. Mózgi będą fruwały w powietrzu, ciała efektownie rozplaskiwały się na asfalcie, będzie dużo seksu, przemocy i słów powszechnie uznawanych za wulgarne. A zarazem wszystko w granicach umowności, komiksowej zabawy, bez konieczności zastanawiania się nad moralnością czy nawet sensem tego wszystkiego oraz rozważania, czy aby na pewno rzeczywiście jest to śmieszne. Skojarzenia z GTA, które pojawiły mi się po seansie, nie są wcale takie bezpodstawne.
W "Deadpoolu" jest wszystko, czego można się spodziewać po filmie superbohaterskim, łącznie z szyciem pierwszego kostiumu - a zarazem nic nie jest takie, jakie się wydaje.

Sama historia opisana w "Deadpoolu" jest dość banalna i kopiująca dobrze nam znane superbohaterskie wzorce, co widać już w świetnie pomyślanych napisach początkowych, gdzie zamiast nazwisk aktorów mamy "przystojniaka", "ostrą laskę", "emo nastolatkę", "CGI hero", "brytyjski czarny charakter" i tak dalej. W tych samych napisach jednak scenarzyści określają się jako "true heroes here" i cóż - mają rację. Scenariusz to naprawdę dopieszczona perełka, przetwarzająca znane schematy i tworząca z nich zupełnie nową jakość. Czego tu nie ma - retrospekcje, zabawy z narracją, zgrabne sekwencje montażowe i tak dalej. Deadpool to bowiem nie do końca film superbohaterski, to film metasuperbohaterski, w którym bohater ma absolutną świadomość, że jest częścią uniwersum, a nawet że gra w filmie. Zwraca się więc do widza, kpi z siebie i sobie podobnych, a miłośnicy popkultury będą mieli naprawdę wielką frajdę, szukając nawiązań i innych wielkanocnych jajeczek w fabule i dialogach. Bo jaki superbohater na wiadomość od jednego z X-menów, że zabierają go do Profesora, spytałby: "Ale McAvoya czy Stewarta?". I o ile w ostatnich recenzjach filmów o superbohaterach krytykowałam te wszystkie irytujące żarciki nawiązujące do sceny po napisach po scenie po napisach w nakręconym dziesięć lat temu filmie, o tyle w "Deadpoolu" jest to robione z taką gracją, że wręcz chce się więcej.
Wasz ulubiony płyn do mycia naczyń po tym filmie już nigdy nie wyda wam się taki sam.

Ryan Reynolds robi wszystko by odkupić swe winy po, mówiąc oględnie, mniej udanych rolach w filmach superbohaterskich i wychodzi z tej próby zwycięsko, a właściwie można powiedzieć, że gra tu rolę życia. Nie wiem, jaki był komiksowy Deadpool, ale ten filmowy nie mógłby być lepszy. Miło widzieć również Moreenę Baccarin w roli jego ukochanej (wierzcie lub nie, ale marketingowcy mieli rację - Deadpool to naprawdę świetny film na walentynki). Jeśli chodzi o Naczelnego Złego Brytyjczyka, to gra go przeuroczy Ed Skrein, pamiętny Naczelny Zły z "Sagi Wikingów", jednego z najgorszych filmów obejrzanych przeze mnie w 2015 roku (ale najgorszych w taki uroczy sposób). Wszystko, co można o nim powiedzieć, to to że jest, bo jako postać nie ma właściwie żadnego punktu zaczepienia, dzięki któremu można go zapamiętać. Dwoje X-Menów, na których stać było studio, jest za to bez zarzutu.

Studio nie mogło sobie pozwolić na bardziej rozpoznawalnych X-Menów, ale jako że ja z trudem nazywam również tych rozpoznawalnych, to wcale mi to nie przeszkadzało.

Dodajmy jeszcze muzykę, która idealnie pasuje do akcji (jest nawet Wham!) i otrzymujemy idealnie skrojony, nie szukający ambicji film na wieczór, bardziej niegrzeczny i krwawy niż inne ekranizacje Marvela, ale wciąż osadzony w znanym uniwersum. Strzelający żartami nie zawsze wysokiej jakości, ale wystarczającymi, by nie było żenady. Z mało superbohaterskim bohaterem, który może nie jest tak szlachetny jak Kapitan Ameryka ani nie ma takich supermocy jak Thor, ale mimo to - a może właśnie dlatego - daje się lubić. Przynajmniej przez te dwie godziny spędzone w kinie.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek