Między Rowling a Broszkiewiczem, czyli nadrabiam "Feliksa, Neta i Nikę"



W ramach akcji nadrabiania niezbadanych wcześniej rewirów polskiej fantastyki, po "Panu Lodowego Ogrodu" sięgnęłam po zupełnie inną serię, która ominęła mnie w całości, łącznie z filmem, który powstał na jej podstawie. Tym razem coś dla młodszej młodzieży, którą niby przestałam już być jakiś czas temu, ale o tym sza. Trzeba przyznać, że majówka z "Felixem, Netem i Niką" mija mi jak na razie całkiem sympatycznie.

Ostatni mój kontakt z literaturą młodzieżową to "Igrzyska śmierci" (miałam coś na ten temat napisać, ale brak czasu sprawił, że zupełnie zapomniałam, co to takiego było - poza tym niejaki Gryzipiór zrobił to ostatnio znacznie lepiej ;), więc książka Rafała Kosika przeniosła mnie w zupełnie inne rejony. Wow! To istnieją jeszcze książki dla nastolatków, w których nikt nikogo nie zabija, nie każe rozwiązywać trudnych dylematów moralnych i jeszcze w dodatku główny bohater nie dowiaduje się na wstępie że jest wybrańcem, który musi samotnie zmierzyć się ze swoim nemesis.



Polska odpowiedź na...

Seria lansowana jest na naszym rynku jako "polska odpowiedź na Harry'ego Pottera" i trudno nie wskazać pewnych widocznych inspiracji, zwłaszcza w kreacji Niki, która jest momentami tak bardzo Hermioną, że podczas czytania widziałam w głowie Emmę Watson. Na szczęście Felix i Net nie są Harrym i Ronem - ich relacja oparta jest na zupełnie innych zależnościach niż u bohaterów J.K. Rowling. Obaj są właściwie równorzędnymi bohaterami, każdy z nich ma umiejętności, których nie ma drugi i dzięki temu, z pomocą obdarzonej paranormalnymi zdolnościami koleżanki mogą stworzyć zgraną drużynę. Nawiązania do Harry'ego ukryte są też w postaciach nauczycieli (opis pierwszych lekcji bardzo skojarzył mi się z tym z "Kamienia filozoficznego", chociaż nie było w nich magii), a do tego pojawiają się zupełnie jawnie (Nika czyta ostatni tom "Harry'ego", Net nazywa się mugolem i tak dalej). Jednak podczas czytania moje skojarzenia płynęły często w zupełnie inną stronę. Wszak na Harrym świat literatury dla dzieci i młodzieży się nie kończy, co więcej - wcale się od niego nie zaczął. Kosik jest dla mnie spadkobiercą w linii prostej autorów takich jak Niziurski, Nienacki czy Broszkiewicz, którzy rozpalali moją wyobraźnię w podstawówce.

Jak u Niziurskiego (albo nawet wcześniej - Makuszyńskiego w "Szatanie z siódmej klasy") mamy szkołę jako miejsce przygody, sprytnych uczniów robiących dowcipy nauczycielom i kolegom, a przy okazji rozwiązujących zagadki kryminalne. Z Nienackiego - wiedzę wbijaną czytelnikom subtelnie do główek i skarby poukrywane w mijanych codziennie miejscach. No i w końcu Broszkiewicz, autor mojej ukochanej "Wielkiej, Większej i Największej" - to w tej książce (data premiery - 1960!) pojawiły się już mówiące maszyny, zaangażowane w tajne misje dzieciaki i cały sztafaż science-fiction ukryty w pozornie codziennej rzeczywistości. Felix, Net i Nika to przecież tacy trochę Ika i Groszek naszych czasów. Z komputerami, mówiącymi robotami i w martensach, ale wciąż zmagające się ze szkołą, nauczycielami i ocenami dzieciaki przy okazji demaskujące groźnych bandziorów.

Powrót do szkoły

Oczywiście podobieństwa do wyżej wymienionych to nie zarzut, tylko komplement. Kosikowi udało się stworzyć świat, w którym każdy, kto kiedykolwiek chodził do szkoły, może się odnaleźć. Szkoła im. Kuszmińskiego to może nie Hogwart, ale jest w niej miejsce i na duchy, i na wielkie mięsożerne rosiczki hodowane przez biologa, i na szkolne miłości, i na trzecioklasistów wymuszających haracze i jarających blanty w toalecie. I chociaż za nic w świecie nie wróciłabym do podstawówki (jeszcze ośmioklasowej, więc nie mam doświadczenia z gimnazjum), to muszę przyznać, że Kosik świetnie portretuje ten bezpieczny i zarazem niebezpieczny świat, gdzie równorzędnymi problemami są Gang Niewidzialnych Ludzi i konflikt ze szkolnymi łobuzami. Oraz złośliwe uśmieszki, gdy nie stać cię na narty.

Dydaktyzm - to największa bolączka powieści dla dzieci i powieści science-fiction, więc w powieści science-fiction dla dzieci wypadałoby się go spodziewać w ilościach hurtowych. Chodzi tu zarówno o hektolitry wiedzy wciskane czytelnikom do głowy mentorskim tonem (to, co sprawdzało się u Juliusza Verne'a, niekoniecznie pasuje współcześnie, już u Nienackiego niektóre fragmenty są mocno niestrawne), jak i o próby uczynienia z nich grzecznych dzieci. Kosikowi na szczęście udaje się uniknąć obu form dydaktyzmu, chociaż nie zawsze - niektóre fragmenty sprawiają wrażenie dopisanych w ostatniej chwili przez redaktora przestraszonego "niegrzeczną" fabułą. Plusa ma autor za to, za co naprawdę pokochałam J.K. Rowling - przekonanie młodych czytelników, że odpowiedzi na wszystkie pytania tego świata można znaleźć w bibliotece (no dobra - internecie też, ale w końcu to science-fiction ;)).

Ekierka, Stokrotka i Michalina Małolepsza

Żeby nie było tak różowo - straszliwie irytuje mnie w powieściach dla dzieci dziwna maniera wziętych z kosmosu imion i nazwisk. Nie wiem kto wymyślił, że młodego czytelnika ubawi do łez, że nauczycielka nazywa się Konstancja Konstantynopolska albo że Felix pisany przez "x" będzie bardziej trendy, ale jeśli jestem jedynym na świecie ponurakiem, którego takie rzeczy wybijają z rytmu, dajcie znać. W każdym razie te rzeczy wkurzały mnie już w podstawówce, podobnie jak nadkreatywne przezwiska nadawane nauczycielom przez nadkreatywnych autorów.

Drugą rzeczą, która nieszczególnie przypadła mi do gustu, jest pewna beznamiętność w opisach kolejnych zdarzeń, przynajmniej w pierwszej książce. Następne przygody są odhaczane i przechodzimy dalej, a finałowa konfrontacja z Mortenem (swoją drogą - w kwestii sztucznej inteligencji jako czarnego charakteru Morten podobał mi się bardziej niż Ultron z ostatnich "Avengersów" ;)) trochę mnie rozczarowała pod względem opisu (no serio, wchodzą na rury i potwór nie może ich dosięgnąć, po czym siedzą tam przez kilka stron i zastanawiają się co dalej). Może dziwnie pisać, że w powieści science-fiction brakuje magii, ale momentami miałam takie właśnie wrażenie (np. w "magicznym" rozdziale o spotkaniu ze Świętym Mikołajem, jakby żywcem wyjętym z "Mary Poppins"). Niemniej sama historia jest ciekawa pomimo nie do końca mi pasującej narracji, której wadą jest chyba to, że przez humorystyczną otoczkę trudno poczuć większe napięcie. Znajdziemy w niej parę zaskoczeń takich jak wątek Niki, no i wszystko znacznie poprawia się już w drugim tomie.

Chyba nie ma sensu traktować "Felixa, Neta i Niki" jako "polskiego Harry'ego Pottera" i na każdym kroku doszukiwać się podobieństw i różnic (no chyba że pisze się na ten temat licencjat na polonistyce ;)). Widać, że Kosik poszedł w swoją własną stronę i - jako że jestem dopiero na "Teoretycznie możliwej katastrofie" - bardzo ciekawi mnie, dokąd cała historia zawędruje i jak rozwiną się bohaterowie. A obiecywałam sobie, że nie będę brać się za powieściowe cykle dłuższe niż trzy części...

Komentarze

Copyright © Bajkonurek