Ludzie i inne potwory, czyli o musicalu "Wiedźmin"


Kiedy pierwszy raz usłyszałam, że Wojciech Kościelniak zamierza wystawić na deskach teatru w Gdyni musical na podstawie opowiadań o Wiedźminie, uznałam to za kiepski żart. Co prawda w moim prywatnym panteonie twórców musicalowych ten reżyser znajduje się bardzo wysoko - w końcu to on, spełniając mokre sny polonistów, kazał Wokulskiemu w "Lalce" stepować, wymachując cylindrem - ale "Wiedźmin"? Nie, to nie mogło się udać.

Obawiałam się bardzo, że śpiewający wiedźmak będzie żałosny, żenujący czy po prostu śmieszny. Zresztą w wielu komentarzach przed premierą powtarzały się głosy typu "ciekawe, czy będzie aż tak źle, jak myślę". Zapewne reżyser zdawał sobie sprawę ze wszystkich obaw fanów, dlatego też pierwszą piosenkę pozwolił Geraltowi zaśpiewać dopiero pod koniec pierwszego aktu. Do tego czasu widzowie mogą oswoić się z nietypową konwencją i we własnym tempie wejść w świat przedstawienia. We własnym tempie, bo nie dla wszystkich będzie to łatwe - twórcy musieli liczyć się z tym, że na musical przyjdą zarówno fanatycy sagi Sapkowskiego, miłośnicy gry, miłośnicy musicali ale niekoniecznie znający powieść... i tak dalej. Każdy widz startuje tu z innego progu i ma inne oczekiwania - ośmielę się stwierdzić, że dużo bardziej wygórowane niż w przypadku "Mamma Mia" czy "Upiora w operze".

Fot. Przemysław Burda / Teatr Muzyczny w Gdyni

No właśnie, przez cały pierwszy akt zastanawiałam się, dla której z tych grup bardziej przeznaczony jest musical i wydaje mi się, że jednak dla tych pierwszych. Pozostali muszą nieco się wysilić, żeby wypełnić luki czasowe między poszczególnymi scenami czy zrozumieć, kim są bohaterowie i jakie są ich wzajemne relacje. Z drugiej strony, przyzwyczajona do kina zapominam, że teatr wybacza znacznie więcej, a skróty i umowność są w teatralność wpisane. Wszak to teatralną tradycją jest drukowanie programów, tłumaczących o co chodzi w przedstawieniu ;)

Wojciech Kościelniak w swoich musicalach trzyma się pewnej konwencji i "Wiedźmin" też jest tym charakterystycznym stylem naznaczony. Jeśli widzieliście wcześniejsze musicale tego reżysera, to mniej więcej wiecie, czego się spodziewać. To nie warszawski teatr "Roma" z kolorami, rozbuchaną formą i reklamą sponsora przed spektaklem. U Kościelniaka dekoracje i kostiumy są czysto umowne, proste, a w "Wiedźminie" wyobraźni pomagają dodatkowo wizualizacje. Nie znaczy to jednak że jest biednie, wręcz przeciwnie - pomysłowość twórców momentami robi spore wrażenie, a proste rusztowania na zmianę stają się krużgankami pałacu, konarami drzew Brokilonu czy... kieratem, w który bezlitosna Yennefer zaprzęga biednego Geralta.

Fot. Przemysław Burda / Teatr Muzyczny w Gdyni
Jeśli chodzi o fabułę spektaklu, to jak to przy adaptacjach książek jest ona dość pretekstowa i lekko poszatkowana. Pewne obawy mógł budzić fakt, że reżyser spektaklu wziął się za tę samą materię, co wiele lat temu Jacek Bromski, który swoim "dziełem" pogrzebał polskie filmowe fantasy na długie lata. Kościelniak zdecydował się na prosty zabieg, który bardzo ułatwia połączenie opowiadań w jedną całość - poszczególne sceny to wspomnienia majaczącego Geralta. Historii pomaga również wprowadzenie narratora, którym jest oczywiście bard Jaskier, najlepszy przyjaciel Wiedźmina. Taki narrator, który swoje opowieści często koloryzuje i hiperbolizuje, uzasadnia baśniowość, teatralność i umowność całości. A dodatkowo osobom, które opowiadań nie znają, pozwala połapać się w historii i postaciach. Magia teatru pozwala z kolei na wyczarowanie zarówno kameralnych, jak i epickich scen.

Jeśli o postaciach mowa, to jak wszyscy zapewne widzowie, najbardziej ciekawa byłam odtwórcy roli Geralta. Gdy dowiedziałam się, że w obsadzie trafiłam na Modesta Rucińskiego, dość trudno mi było go sobie wyobrazić - w końcu ostatni raz widziałam go w teatrze jakąś dekadę temu, gdy w roli Herberta w "Tańcu wampirów" łapał za tyłek Kubę Molędę. Na scenie w Gdyni również pojawił się w blond peruce, ale na szczęście bardzo szybko udowodnił, że jest odpowiednim facetem na odpowiednim miejscu. Jego niski, lekko nonszalancki głos to idealny głos Geralta - do tego spokojnie mógłby podmienić Żebrowskiego w filmie albo Rozenka w grze i nikt by nie zauważył. W piosenkach śpiewa trochę wyżej, przez co zdecydowanie wolałam, kiedy mówił. Niemniej jednak byłam usatysfakcjonowana - Wiedźmin z musicalu to Wiedźmin, jakiego znamy z opowiadań. Zawsze rozdarty między mniejszym a większym złem, dręczony wątpliwościami, mocujący się z własnymi słabościami i przeznaczeniem.

Fot. Przemysław Burda / Teatr Muzyczny w Gdyni
Niestety, w parze z Wiedźminem zawsze musi iść Yennefer. Przyznam szczerze, że po przeczytaniu książek zdecydowanie nie byłam jej fanką, równie irytująca była w grze, a w musicalu... no cóż, może irytacja to właśnie uczucie, które Yennefer ma wywołać. Interpretacja tej postaci w wersji Katarzyny Wojasińskiej nie przypadła mi do gustu. Jej czarodziejka to przede wszystkim wkurzający babsztyl, który nie bardzo wie, czego chce. I chociaż może miała wyjść z tego silna kobieta, co to pomaga innym kobietom i nie dba o to, co o niej myślą, niekoniecznie się to udało. Również tragiczny rys tej postaci - czyli marzenie o dziecku - pojawia się zbyt późno, bym mogła ją chociaż trochę polubić. Szkoda wielka, że wątek Yennefer nie ma też praktycznie żadnego rozwiązania, a aż się prosi, żeby przyspieszyć nieco akcję i pokazać ją w relacji z Ciri.

W ogóle w "Wiedźminie", ale jakby się zastanowić, w pozostałych musicalach Kościelniaka również, to kobiety są motorem akcji, to one sterują głównym bohaterem. Widać to już w rozwiązaniu przestrzeni scenicznej - Geralt nie opuszcza nigdy poziomu sceny, podczas gdy Yennefer, Calanthe, Pavetta czy Eithne - zazwyczaj śpiewają lub mówią do niego z góry. Co niekoniecznie znaczy że mamy tu musical o silnych kobietach - wszystkie wyżej wymienione z jednej strony wydają się mieć nieograniczoną władzę, z drugiej - w obliczu zagrożenia są bezsilne.
Fot. Przemysław Burda / Teatr Muzyczny w Gdyni
Niedosyt czuję również, jeśli chodzi o Jaskra. Najbardziej podobało mi się to, że twórcy obsadzili w tej roli młodego chłopaka, bo wizja filmowego Jaskra-Zamachowskiego prześladuje mnie po dziś dzień. Jaskier to zarówno narrator, jak i comic relief, błazen, który może powiedzieć wszystko i zostanie mu to wybaczone. Dlatego szkoda trochę, że w drugim akcie ten bohater niemal nam znika i nie ma właściwie żadnego zamknięcia jego wątku, podobnie zresztą jak Yennefer.

Ale jest jedna postać, bez której ten musical miałby zdecydowanie niższą ocenę - to Ciri. Odtwórczyni tej roli, Pola Król, skradła mi serce od swojej pierwszej kwestii. Jej Ciri była łobuzerska, trochę wkurzająca, rozgadana i bezpośrednia, ale i niewinna, bezbronna, jakby pojawiła się z zupełnie innej bajki w świecie potworów i straszniejszych od potworów ludzi. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby to ona była główną bohaterką musicalu. No właśnie - a gdyby tak historię Wiedźmina opowiedzieć z perspektywy Ciri? Skoro mieliśmy Wicked, to może i musical "Cirilla" cieszyłby się popularnością? ;)

Fot. Przemysław Burda / Teatr Muzyczny w Gdyni
Mam też pewną zagwostkę, jeśli chodzi o jedną z postaci, a mianowicie - Płotkę. Zastanawiam się, kto i na jakiej podstawie wymyślił, że fajnie będzie jeśli w musicalu pojawi się kobieta z batem udająca konia. Czy miała to być zabawna rola bez głosu, coś na kształt Kukola w "Tańcu wampirów", ukłon w stronę młodszej widowni, niemy świadek zdarzeń w rodzaju anioła z "Chłopów", czy jeszcze coś innego? W każdym razie nie wyszło ani śmiesznie, ani logicznie, a do tego ciężko jest zrozumieć jej rolę w niektórych scenach (w jednej z nich wskakuje Geraltowi na plecy - dlaczego ja się pytam). Ale może to ja czegoś nie kojarzę, a postać ma jakiś głębszy sens.

Jeśli chodzi o piosenki, to trudno jest wskazać jakiś hit, jakiś wyróżniający się utwór czy wykonanie - - zapamiętałam przede wszystkim "Dziki Gon" w wykonaniu Modesta Rucińskiego i piosenki Ciri. Na uwagę zasługują natomiast sekwencje taneczne - akrobaci dają z siebie naprawdę wszystko i momentami człowiek nie wie, gdzie patrzeć, bo w każdym miejscu sceny dzieje się coś ciekawego. Kostiumy, tak jak i cały musical, są lekko odrealnione i umowne - zdjęcia zdecydowanie nie oddają tego, co dzieje się na scenie, zwłaszcza w sekwencji rozgrywającej się w Brokilonie, gdy teatr zaludniają najdziwniejsze stwory.

Fot. Przemysław Burda / Teatr Muzyczny w Gdyni
Tak jak i w książkach Sapkowskiego, w sposobie opowiadania, muzyce, piosenkach, kostiumach czy dekoracjach "Wiedźmin" waha się między baśnią a groteską, bajką dla dzieci a opowieścią "tylko dla dorosłych". Nie jest to łatwa konwencja i osoby, które nie miały nigdy z Sapkowskim do czynienia, mogą poczuć się zagubione. Zresztą, ja sama czytałam Wiedźmina stosunkowo niedawno (pewnie o wiele za późno, by się zachwycić) i nie wszystkie nawiązania czy postaci były dla mnie jasne. Ale tak czy inaczej, moim zdaniem Wojciech Kościelniak i pozostali twórcy wyszli zwycięsko z próby zmierzenia się z tą materią. Jeszcze kilka miesięcy temu, kupując bilet, nastawiałam się na podśmiechujki ze stepującego Geralta - tymczasem obejrzałam przemyślany, interesujący musical z niezłą warstwą muzyczną i tylko paroma zgrzytami. Coraz ciekawsza jestem, za jaki materiał reżyser z zespołem wezmą się następnym razem. Mierzył się już z Prusem, Reymontem, Gombrowiczem, Tyrmandem, Sapkowskim - trzeba przyznać, że poprzeczka jest zawieszona teraz naprawdę wysoko.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek