Nie wszyscy mogą umrzeć, czyli refleksje po sezonie "Gry o Tron"



Blog ponownie zamarł na wakacje, ale (o ile ktokolwiek tu jeszcze zagląda) nie obawiajcie się, w końcu odżyje ;) Zwłaszcza musicalowo, bo jeszcze przed wakacjami profilaktycznie zakupiłam bilety zarówno na gdyńskiego "Wiedźmina", jak i na "Pilotów" w Romie. A do tego już niebawem moje dawne wydawnictwo wyda bardzo fajną książkę, o której mam nadzieję co nieco napisać ;)



Jeśli o (pop) kulturalnych sprawach mowa, to wakacje upłynęły mi przede wszystkim pod znakiem "Gry o Tron". Od bardzo, bardzo dawna nie było w moim życiu serialu, który nie tylko oglądałabym na bieżąco, ale też o którym mogłabym pogadać ze znajomymi czy w pracy. Miałam wrażenie, że "Grę o Tron" oglądali po prostu wszyscy, dzięki czemu normą stało się komentowanie każdego odcinka w autobusie, metrze, biurze, w domu i w internecie i zażarte dyskusje na temat najlepszych scen czy nielogiczności w serialu. Fanką książek przestałam być mniej więcej po przeczytaniu trzeciego tomu, ale serial śledziłam z wielkim zainteresowaniem, patrząc jak scenarzyści radzą sobie z trudnym, rozwlekłym materiałem Martina i dbają, by nie wyglądał jak ekranizacja książki telefonicznej. Kiedy serial dogonił powieści, zaczęło być jeszcze bardziej interesująco, co nie znaczy że wszystkie zmiany mi się podobały, za to kiedy je przegonił... no dobrze, ten ostatni sezon to była prawdziwa jazda bez trzymanki, zarówno w pozytywnym, jak i w negatywnym sensie.

Ostrzeżenie: srogie spoilery. 


Ed Sheeran jedzący z Aryą szczury sprawił, że moje brwi uniosły się ze zdziwienia - to była wybitnie niemartinowska scena i pokazanie, że "robimy w końcu normalny serial, a w normalnym serialu są cameo gwiazd". W pierwszych sezonach raczej by to nie przeszło, a na pewno nie w takiej formie.
W pewnym momencie, gdy akcja powieści (i serialu) rozjechała się na dziesięć stron świata, zarówno czytanie, jak i oglądanie, stało się wyjątkowo męczące. Bohaterowie mijali się o włos, a gdy już-już wszystko wskazywało na to, że w końcu uda im się spotkać, któryś z nich ginął tragicznie. Do tego, podczas gdy większość seriali opiera się jednak na interakcjach postaci, których znamy, "Gra o Tron" zamiast ścierać ze sobą dwóch głównych bohaterów, wolała wprowadzić sto postaci trzecioplanowych, które będą każdemu z nich towarzyszyć. George R.R. Martin nie przejmował się strukturą akcji czy budowaniem napięcia. Czasami niestety, czasami na szczęście - scenarzyści trochę jednak musieli. Zwłaszcza w siódmym sezonie, gdy w końcu wypadałoby pozbierać te wątki do kupy.

No to kto jeszcze ma chętkę na ten tron? Akcja w siódmym sezonie ruszyła do przodu tak bardzo, że momentami zostawiła logikę daleko w tyle.
Dlatego początek sezonu wprawił mnie niemal w euforię - o cholera, Jon Snow spotyka Dany! O cholera, Bran wraca do Westeros! Ale w pewnym momencie, sama sobie nie wierząc, stwierdziłam, że i ta sytuacja stała się pewnym przegięciem. Nagle wszyscy zaczęli spotykać wszystkich, family reunions, na które trzeba było czekać kilka sezonów, pojawiały się po kilka razy na odcinek i przestały wywoływać jakiekolwiek emocje. Scenarzyści, pozbawieni ograniczeń wynikających z materiału powieściowego, nagle zaczęli zachowywać się jak twórcy fanfików. O ironio, ja, która psioczyłam na Martina od jakichś trzech tomów "Pieśni Lodu i Ognia" zaczęłam doceniać jego pomysł na niespieszną akcję. A skoro o pośpiechu mowa...

Sama nie wiem czy akurat w tym sezonie pokazywanie na ekranie wielkiej mapy było dobrym zabiegiem, bo jeszcze ktoś mógł sobie obliczyć odległości pokonywane przez bohaterów ;) Chyba że to po prostu mapa, na której można skorzystać z opcji "szybka podróż" :)
A skoro o pośpiechu mowa, to w sezonie siódmym w Westeros uruchomili chyba nie tylko Pendolino, ale także wynaleźli teleportery. Niegdyś bohater potrzebował na dotarcie do danej krainy całego sezonu, teraz podróż stała się możliwa ze sceny na scenę, i to łódką albo pieszo. Przy okazji odnotujmy jedną z największych moich radości od wielu odcinków - Gendry swoją małą łódeczką w końcu dopłynął do Królewskiej Przystani, a po drodze zdobył skilla w walce oburęcznym młotem. Słusznie, też tak robiłam grając w Diablo i inne takie. W pewnym momencie niestety czasoprzestrzeń zagięła się jednak odrobinę za bardzo - w odcinku bodajże szóstym ten sam Gendry, który kilka sezonów spędził na wiosłowaniu, dokonał wyczynu godnego Flasha i zarazem przepełnił czarę goryczy tych fanów, którzy do tej pory przymykali oko na nadużywanie przez scenarzystów opcji "szybkiej podróży".
A w zasadzie jaki pomysł mieli scenarzyści na Eurona? Oczywiście poza rozwiązaniem problemu z Dorne?
Głównym zarzutem, jaki mam jednak do scenarzystów po tym sezonie, jest jednak ten, że "Gra o Tron", której znakiem firmowym była nieprzewidywalność, stała się nagle serialem stosującym typowo serialowe chwyty. Mniej więcej po pierwszym odcinku skończyło się drżenie o losy bohaterów, które nagle można było odgadnąć z dość dużą dokładnością, czyli: lubiani przez widzów przeżyją, ci na których nie mamy pomysłu - żegnajcie, do niezobaczenia. Do tego doszły rozmaite chwyty typu fanserwis (patrz Tormund, że już o cameo Eda Sheerana nie wspominając). Oczywiście momentami się to sprawdzało (ręka do góry, kogo obchodziły losy sióstr z Dorne), ale chociaż szkoda by mi było takiego Jaime'a, Bronna czy choćby Brienne, to ich niespodziewane śmierci mogłyby spowodować, że wśród fanów wybuchłby wulkan, jak choćby po śmierci Oberyna w jednym z poprzednich sezonów. Śmierć lorda Baelisha była właściwie do przewidzenia, chociaż przyznam że był moment, gdy szeptałam już nerwowo "No Sansa, ty idiotko, chyba mu nie uwierzysz". Niemniej pozbycie się tego bohatera to chyba najbardziej satysfakcjonująca scena z całego sezonu ;)  Zabrakło też w sezonie niezbyt udanych wesel ;) Dziwne, bo żenić chciał się choćby Euron Greyjoy, ale jakoś o tym zapomniano. Podobnie jak o tym bohaterze, który od pozbycia się paru Żmijowych Sióstr pętał się po ekranie bez celu.
Jeśli za jakąś postać można pochwalić scenarzystów, to za Sansę - podoba mi się ewolucja tej postaci z naiwnej księżniczki w pewną siebie i zdystansowaną "Królową Północy", która w końcu nie daje się nabrać na byle sztuczki.
Z pewnością siłą tego sezonu były wszelkie sceny monumentalne. Przyjemność oglądania odczuwałam zwłaszcza wtedy, gdy twórcy skupiali się nie na scenach zbiorowych, ale na reakcjach poszczególnych bohaterów, jak wtedy gdy Jaime i Bronn po raz pierwszy widzą smoka (a niedługo potem toną w jeziorze do kostek, haha), bohaterowie pierwszy raz widzą Białych Wędrowców, no i oczywiście finałowa scena ze smokiem w wersji nieumarłej. Oraz zniszczeniu Muru. Te sceny rekompensują pewne naciągane wątki, jak cały motyw z wyprawą za Mur, chyba najgorzej przygotowaną misją w historii fantasy z najbardziej na siłę sklejoną drużyną bohaterów. Zabrakło mi jednak dialogów, które zapamiętałabym na dłużej - nawet gwiazda Tyriona w tym sezonie jakoś przygasła. A gdzie te wszystkie pikiety słowne i cięte riposty, do których przyzwyczailiśmy się przez ostatnie lata?

Podsumowując, po całym sezonie zachwycona jakoś szczególnie nie jestem. Zaciekawiona, co będzie dalej - a i owszem. Zwłaszcza, że nadchodzący sezon będzie ostatnim i trzeba będzie w końcu pozamykać wątki i zapewne ubić większość postaci. Które? No, to właśnie będzie najciekawsze. Ciekawe, czy wiedzą to już sami scenarzyści.

P.S. Czy mnie oczy mylą, czy w tym sezonie było jakoś podejrzanie mało cycków i krwawej przemocy?

Komentarze

Copyright © Bajkonurek