Wszystkie jesteśmy księżniczkami, czyli "Księżniczka Sara" w Teatrze Rampa



"Mała księżniczka" obok takich powieści jak "Ania z Zielonego Wzgórza" czy "Tajemniczy ogród" to jedna z tych książek, które czytane w dzieciństwie, wywierają wpływ na "dziewczyńskie" postrzeganie świata. Z jednej strony wprowadzają małą czytelniczkę w świat zasad, konwenansów, etykietek jakimi ma się kierować "porządna panienka", a z drugiej - uczą, że te zasady są wybitnie niesprawiedliwe i niezgoda oraz bunt przeciwko nim nie są niczym złym. Można powiedzieć - książka zbójecka!

Szybki internetowy research wykazuje, że powieść Francess Hodgson Burnett "Mała księżniczka", została przeniesiona na scenę przynajmniej dwadzieścia kilka razy, w tym samych musicali naliczyłam dwanaście (!). W Polsce na podstawie książki powstały dwa musicale - jeden był wystawiany w teatrze Capitol, drugi można obejrzeć w warszawskiej "Rampie" w wykonaniu aktorów z teatru "Tintilo". Autorką scenariusza jest Teresa Kurpias-Grabowska, a muzykę napisali Anna i Natalia Bajak oraz Marcin Kuczewski.


"Księżniczka Sara" to pierwsza propozycja dla dzieci, jaką miałam okazję zobaczyć w "Rampie" (przyjaciółka zachwala "Awanturę o Basię" w wykonaniu tej samej grupy, więc chyba czas obczaić bilety), a zarazem kolejny spektakl obejrzany w tym teatrze, który sprawił, że od trzech tygodni nie przestaję nucić pod nosem musicalowych piosenek. Powiem tak: jeśli macie pod ręką młodsze siostry i córki i chcecie je zarazić musicalową pasją - to nie wahajcie się ani chwili. "Księżniczka Sara" to naprawdę dobry musical familijny, na podstawie książki, która od stu lat wywołuje żywsze bicie serca u małych dziewczynek. 

No dobrze, a co ciekawego mogą znaleźć w "Księżniczce Sarze" starsze dziewczynki (i chłopcy)?  Jeśli przypadkiem na musical wybierze się jakaś ortodoksyjna fanka powieści, może się poczuć dość zdezorientowana - twórcy poczynili dość istotne zmiany w fabule, z których nie wszystkie - według mnie - są uzasadnione. Zmiany nie są tylko i wyłącznie fantazją autorki scenariusza - historia opowiedziana w musicalu poza powieścią czerpie pełnymi garściami z filmów na jej podstawie (z 1939 i 1995 roku) i to tam należałoby szukać tak daleko idących zmian jak wątek wojenny czy próba aresztowania Sary.

Na pewno na plus musicalu można zaliczyć dodanie backstory pannie Minchin, która jest zdecydowanie jedną z najstraszniejszych antagonistek dziecięcych lektur (a w moim przypadku legendę podsycił też serial anime z lat 90., po których śniła mi się po nocach). Panna Minchin to archetyp złej nauczycielki - manipulatorki, nienawidzącej dzieci, podlizującej się rodzicom, dręczącej pracowników i uczniów, której Dolores Umbridge z serii o Harrym Potterze mogłaby buty czyścić. To taka postać, która budzi lęk pomieszany ze wstrętem i fascynacją - sposób, w jaki jest w stanie systemem nagród i kar poszczuć dzieci przeciwko sobie, zasługuje przynajmniej na pracę magisterską. Łatwo też na scenie taką postać przerysować, zwłaszcza w spektaklu dla dzieci - dlatego bardzo ciekawy jest pomysł, by zamiast robić z niej wcielenie zła, dodać jej trochę głębi - w musicalu niechęć Minchin do Sary nie wynika tylko z głupoty i mściwości, ale też z relacji kobiety z własnym ojcem i zazdrości o młodszą siostrę, która była przez niego "bardziej kochana". Cała ta przeszłość bardzo pasuje do tej postaci i pozwala tę okrutną kobietę może nie polubić, ale przynajmniej zrozumieć.


Ciekawym zabiegiem jest też dodanie do musicalu wstawek rodem z filmów bollywoodzkich. Gdy o tym czytamy, mogą wydawać się dziwne, ale świetnie wpisują się w ten musical - wszak Sara dzieciństwo spędziła w Indiach, więc pomysł, by opowiadała przyjaciółkom hinduskie bajki jest jak najbardziej uzasadniony. A do tego pozwala na wprowadzenie do musicalu o pensji dla grzecznych panienek paru epickich scen z akrobacjami, bajecznymi kostiumami i egzotyczną muzyką.

Pewne wątpliwości miałam co do wątku romansowego Amelii - jeśli właśnie gorączkowo wertujecie powieść, próbując sobie przypomnieć, gdzie tam był romans - no cóż, nie było ;) Były za to w filmach na podstawie powieści, i zapewne stamtąd twórcy musicalu mogli czerpać inspiracje. Niestety w musicalu romans jest dość mocno naciągany, ckliwe piosenki nie bardzo pasują do reszty, a sama postawa narzeczonego, który oburzony zachowaniem Minchin wobec Sary... ucieka, śpiewając pełną oburzenia piosenkę, zamiast - no nie wiem, zareagować, sprzeciwić się - trochę mnie zirytowała. Ja w każdym razie w tym konflikcie przyznałam rację pannie Minchin, która uważa, że Tommy to nie jest chłopak dla jej młodszej siostry. Swoją drogą - w dobie retellingów chętnie obejrzałabym musical o Sarze widziany oczami panny Minchin i przedstawiający jej racje ;)


Ale wcale nie jest to najmniej trafiona fabularnie zmiana - tą najbardziej wątpliwą jest wątek ojca Sary, który tutaj został napisany zupełnie na nowo w stosunku do powieści (i znowu podobnie jak w wersji filmowej, chociaż nigdzie w opisie spektaklu twórcy nie przyznają się do tej inspiracji). Z jednej strony absolutnie przyznaję rację autorce scenariusza - ja też czułam się nieco zawiedziona po przeczytaniu książki i wolałabym, żeby zamiast pana Carrisforda Sara odnalazła swojego prawdziwego ojca. Dramatyzmu i emocji całej sytuacji dodaje fakt, że ojciec zamiast do Indii i kopalni diamentów wyjeżdża na wojnę. Tutaj zagwozdka - na jaką wojnę? Z piosenek i dialogów pasowałaby pierwsza wojna światowa (chociaż powieść powstała sporo przed nią), ale o ile pamiętam, Anglicy nie walczyli w niej z Francuzami, a to pośrednio sugerują twórcy. W filmie była to jedna z wojen burskich, ale ta już zupełnie nie pasuje do historii. No ale OK, uznajmy, że akcja dzieje się "wszędzie i nigdzie w Londynie" u schyłku epoki wiktoriańskiej. Problemem jest, że wyrzucenie z opowieści Carmichaelów i pana Carrisforda powoduje, że pojawienie się Ram Dassa i wątek tajemniczego przyjaciela Sary jest przypadkowy i kompletnie niezrozumiały. Całość psuje też zakończenie, w którym Sara odnajduje ojca, ten jest ranny, ale w pewnym momencie odżywa... i z wózka inwalidzkiego zrywa się i w podskokach pędzi przez całą scenę do ukochanej córeczki. Co jest nie tyle wzruszające, ile niezamierzenie komiczne. 

Ale nie jestem w stanie gniewać się na twórców, że nie przenieśli książki na scenę w stosunku 1:1, bo większość zmian fabularnych rekompensuje naprawdę dobra muzyczna warstwa spektaklu. O ile w przypadku "Pilotów" wyszłam ze spektaklu jak tabula rasa, o tyle po "Księżniczce Sarze" piosenki nucę do dziś. W zasadzie musical kupił mnie już pierwszą, rozdzierającą serce piosenką będącą pożegnaniem Sary i jej ojca, ale potem jest już tylko coraz lepiej. Zarówno numery zbiorowe wykonywane przez dziecięcą obsadę (tu zdecydowanie na czoło wysuwa się przewspaniała Olimpia Delgado-Górecka jako Lawinia), piosenki śpiewane przez mieszkańców Londynu ("Koniec wojny" i "Czego ta mała tak szuka"), jak i bardziej kameralne piosenki śpiewane przez Sarę zaskakują melodyjnością i - co dość nietypowe w polskich teatrach ;) - dobrymi tekstami. Uwaga - chwalę libretto! Zwłaszcza wspomniany wcześniej "Koniec wojny" to taki numer, którego bardzo zabrakło mi w "Pilotach" - piosenka, która w prostych słowach mówi o tym, co wojna robi z ludźmi (tymi na froncie i tymi czekającymi na ich powrót) i o nadziei na to, że po jej zakończeniu nadejdzie lepszy czas. Zwany, hehe, dwudziestoleciem międzywojennym ;). Trochę tu typowego Broadwayowskiego musicalu, trochę jazzu, trochę bollywood - słowem, każdy może tu znaleźć coś, co lubi najbardziej.


Aktorsko musical również stoi na wysokim poziomie. I dziecięca, i dorosła obsada zasługuje na uznanie. Z tej pierwszej największe wrażenie zrobiła na mnie (co prawda już nie taka "dziecięca", bo siedemnastoletnia) Olimpia Delgado-Górecka, która jako Lawinia popisuje się nie tylko wrednym charakterem, ale i głosem o oszałamiającej skali. Również Marta Rytter-Kaczor jaka panna Minchin przyciąga uwagę w każdym momencie, w którym pojawia się na scenie. Bardzo dobrze wypada jako jej przeciwieństwo również Małgorzata Majerska, czyli Amelia. Wszystkie te aktorki, obdarzone bardzo silnymi głosami trochę przygniatają niestety odtwórczynię głównej roli - ale zapewne to się zmieni, bo trafiłam na debiut dziecięcej aktorki, która pewnie w kolejnych spektaklach nabierze więcej charyzmy. Za to w grającej głównej roli Łucji Muter bardzo podobało mi się za to jak drobnymi gestami, spojrzeniami, zmianami tonu głosu oddała to, jak coraz trudniej jest Sarze wytrwać w byciu dumną "małą księżniczką" w czarnej sukience posługaczki. Łatwo też byłoby pokazać Sarę jako małą Mary Sue, która jest dla wszystkich dobra, miła i uczynna - otóż nie, Sara potrafi też się wkurzyć, kopnąć Lawinię i dopiec pannie Minchin. A z drugiej strony - popada w coraz większą rozpacz, chociaż przed sobą i innymi wciąż udaje, że jest ponad to.

"Mała księżniczka" zawsze była dla mnie opowieścią "o dziewczynach dla dziewczyn":. I nawet jeśli musical wprowadza paru mocno epizodycznych mężczyzn, to i tak nie mają żadnego znaczenia. Szkoła dla panien staje się tu mikroświatem, w którym widzimy prawa rządzące społeczeństwem - z jednej strony wyraźny podział klasowy, z drugiej - pieniądz jako trampolina do klasy wyższej. "Mała księżniczka" portretuje też mistrzowsko wszystkie dziewczyńskie zależności i piekło, jakie kobiety potrafią zgotować kobietom - chyba każda z nas na swojej szkolnej drodze spotkała nie tylko pannę Minchin, ale i Lawinię, Jesse, Ermengardę albo Rózię, miała przykrości ze strony "wrednych dziewczyn" albo wyrzekła magiczne słowa "czy chcesz być moją najlepszą przyjaciółką?". Musical w poszczególnych piosenkach pogłębia te postaci, ciekawa jest zwłaszcza relacja Lawinia-panna Minchin. Dziewczynka doskonale rozumie metody, jakimi posługuje się Minchin, zarządzając pensją i chociaż pozornie się od niej dystansuje i wyśmiewa, to jednak największą nagrodą jest dla niej uznanie surowej pani dyrektor. Swoją drogą, wszystkie panienki z "Małej księżniczki" zasługują na osobny wpis, który skupiałby się bardziej na powieści, kto wie, może kiedyś... ;)

Przede wszystkim jednak "Księżniczka Sara" spełnia podstawowe wymagania, jakie stawiam musicalowi - wywołuje emocje u widza. Nawet ja miałam podczas pierwszej i ostatniej piosenki oczy na mokrym miejscu, a co dopiero moje siedmioletnie sąsiadki, które spektakl oglądały niemal na stojąco, z wybałuszonymi oczami, przerażonymi na widok panny Minchin i niesprawiedliwości, jakie spotykały główną bohaterkę. To są te magiczne teatralne momenty, które zapadają w pamięć nawet bardziej niż sam spektakl. No i do tego wszystkiego naszła mnie ochota, żeby przeczytać "Małą księżniczkę" kolejny raz.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek