Pij mleko, będziesz Jedi - czyli Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi


Po niemal dwóch tygodniach omijania w internecie recenzji i spoilerów udało mi się obejrzeć "Ostatniego Jedi". O dziwo, omijanie recenzji i spoilerów, w odróżnieniu od "Przebudzenia mocy" przyszło mi wyjątkowo łatwo, a pełne napięcia oczekiwanie było znacznie mniejsze niż dwa lata temu. Winą za to obarczam zobaczonego w międzyczasie "Łotra Jeden". Wspomniany film, całkiem dobry, ale jak dla mnie zupełnie niepotrzebny, był trochę jak ciastko zjedzone przed obiadem - skutecznie stłumił apetyt na kolejne części "Gwiezdnych wojen" i niecierpliwość, z jaką wyglądałam premiery. Trochę jakby między następnymi odsłonami "Władcy Pierścieni" Peter Jackson serwował nam spin-offowe historie z "Silmarillionu" ;)

Uwaga! Srogie spoilery!

I znowu zaczynam od marudzenia, ale nic na to nie poradzę - "Ostatniego Jedi" oglądałam znacznie bardziej na chłodno i znacznie bardziej krytycznie niż poprzedni film, gdy unosiłam się na falach czystej, nieskrępowanej fanowskiej radości. Recenzja poprzedniego filmu była więc radosnym chaosem tego, co mnie zachwyciło bardziej, a co tylko się podobało, w tym przypadku za to będzie rzeczowo i konkretnie. Plusy, minusy i plusominusy. W punktach! 

1) Na plus: Kobiety

Ilość ciekawych kobiet na ekranie w końcu wyniosła więcej niż 2! Nadal jest to ilość mniejsza niż nowych kosmicznych zwierzątek (które w tym filmie występują całymi stadami, ale o tym później), ale w końcu mamy przełamanie schematu, który irytował mnie zwłaszcza w "Łotrze Jeden" - że zachwycamy się silną kobietą w rodzaju Rey czy Jyn Erso, zapominając że wciąż to silna, interesująca kobieta otoczona gromadą mężczyzn. Tutaj mamy zarówno kobiety u władzy (Leia i Holdo), kobietę z samego dołu drabiny społecznej istniejącej w Rebelii (Rose) i kobietę - wybrańca, czyli Rey. Każda z nich ma swoją własną, ciekawą historię, każda z nich ma coś do powiedzenia, każda jest bohaterką działającą. Zresztą ten rok w kinach stał pod znakiem kobiecych bohaterek, znakomitych reżyserek i scenarzystek. Ciekawe w jaki sposób przełoży się to wszystko na oscarowe nominacje.



Oczywiście do każdej z tych postaci można mieć parę zastrzeżeń, zarówno jeśli chodzi o rozwiązania scenariuszowe jak i ich rolę w fabule. Wielki żal, że twórcy nie pożegnali godnie Carrie Fischer, a zamiast tego zafundowali jej jedną z najbardziej kuriozalnych scen we wszystkich trylogiach - przelot przez kosmos niczym Mary Poppins (a jak wiadomo jedną Mary Poppins mieliśmy już w "Strażnikach Galaktyki 2". Spory potencjał książkowo-filmowo-fanfikowy mają za to admirał Holdo i Rose, która jest chyba najsympatyczniejszą z nowych postaci, z jednej strony fanką wrzuconą do ukochanego fanfika, z drugiej - w kluczowych sytuacjach potrafi pokazać, że ma głowę na karku. Mieszane uczucia wzbudziła u mnie Rey, głównie dlatego, że mam pewne wrażenie, że sami scenarzyści nie mają jeszcze pojęcia, jak jej wątek rozwiązać i biorą na przeczekanie. Obym się myliła...

2) Na plus: Wizja

"Przebudzenie mocy" było owszem, sprawnie nakręcone, ale zabrakło w nim (przynajmniej dla mnie) scen spektakularnych. W warstwie wizualnej skupiało się przede wszystkim na nawiązaniach do starej trylogii. Tymczasem w "Ostatnim Jedi" mamy takich scen przynajmniej kilka - czy to bitwa na planecie Crait, czy Rey w pieczarze z lustrami (kto jeszcze miał wrażenie, że to ta sama jaskinia, w której Harry Potter i Dumbledore poszukiwali horkruksa?), czy nawet interesująco rozwiązane "wideokonferencje z użyciem Mocy" Rey i Kylo Rena. Oczywiście nawiązań do poprzednich filmów nie brakuje - kosmiczne bitwy czy Luke w promieniach podwójnego słońca to tylko niektóre z nich.



3) Na plus: Kylo Ren i inni złole

Na tę postać psioczyło sporo fanów, głównie dlatego, że spodziewali się kolejnego lorda Vadera, a zamiast tego dostali... coś zupełnie innego. Ja z kolei przychylam się do opinii tych, którzy twierdzą, że to najlepszy nie-Vader, który mógł nam się przytrafić. Z jednej strony skrzywdzony nastolatek, którego zawiódł ukochany nauczyciel, z drugiej - radykalny przywódca opętany wymyśloną przez samego siebie ideologią. A z trzeciej strony mamy tę jego niezwykłą więź z Rey, jedyną osobą, która jest w stanie zrozumieć go w jego samotności. Jeśli natomiast o złola chodzi, to cudownie przerysowany Hux, sklonowany chyba wprost z hitlerowskich Niemiec, powinien usatysfakcjonować tych, którzy lubią czarnych charakterów bez żadnych niuansów. Nawet Snoke, chociaż ostatecznie okazał się tak średnio groźny, w scenach z jego udziałem był tak wredny, śliski i niebezpieczny, jak powinien być każdy czarny charakter.



4) Na plus/minus: Canto Bight

Tutaj mam kolejny raz mieszane uczucia, bo z jednej strony cała sekwencja w mieście Canto Bight, zrealizowana trochę w stylu heist movie, trochę Jamesa Bonda a trochę... drugiej trylogii Lucasa, jest przecudowna, z drugiej... jakby się zastanowić, to właściwie niczego nie wnosi do fabuły, poza potencjalnym (i niekoniecznie potrzebnym) jednostronnym romansem Finna i Rose. Ale samo spojrzenie na obrzydliwie bogatych mieszkańców galaktyki, którzy wzbogacają się na sprzedaży broni obu stronom konfliktu, w dzisiejszych czasach brzmi bardzo gorzko i bardzo aktualnie (no dobrze, niestety w każdych czasach brzmi aktualnie).


5) Na minus: Scenariusz

Wszelkie kwestie, które w "Ostatnim Jedi" nie przypadły mi do gustu, wypływają niestety z niezbyt dobrze napisanego scenariusza. Struktura filmu trochę szwankuje - pytanie czy to przez zmiany dokonane z niezależnych od scenarzysty przyczyn, czy była taka od początku. Pierwszy akt ciągnie się i ciągnie, brakuje wyraźnego punktu zwrotnego, potem w drugim niby mamy presję czasu, ale przez mało filmowe rozwiązanie - pościg floty Nowego Porządku za statkiem Rebelii, które powoli suną przez przestrzeń - jakoś zupełnie jej nie czujemy. Podczas gdy Rose i Finn ganiają się po Canto Bight, sprawiając wrażenie, że za chwilę wszystko przepadnie, reszta Rebelii, a także Rey i Luke Skywalker, mają czas właściwie na wszystko, łącznie z puczem zorganizowanym przez Poe Damerona i jego halabardy. Z kolei potem wszystko zaczyna dziać się nagle bardzo szybko, a gdy już wydaje nam się, że w końcu film się skończy, dostajemy jeszcze jedno zakończenie... i kolejne, i kolejne.


Inna sprawa to bohaterowie, których poznaliśmy w poprzednim filmie. Odniosłam chociażby wrażenie, że twórcy nie za bardzo mają pomysł na Finna i Poe, którzy w poprzednim filmie stworzyli w początkowych scenach absolutnie genialny duet. I o ile nie jestem fanką stosowania tych samych rozwiązań w kolejnych częściach serii, to nie miałabym nic przeciwko, gdyby akurat w tym przypadku pozwolić obu kumplom działać razem (i pogłębiać ich fanfikogenną relację... ej, cicho tam!). Podobnie jest trochę z relacją Finn-Rey, której w filmie właściwie nie ma - o ile Finn jeszcze początkowo chce za wszelką cenę odnaleźć przyjaciółkę, o tyle Rey niemal w ogóle o nim nie wspomina - no dobra, powiedzmy że jest zajęta ważniejszymi sprawami.

6) Na minus: Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć

Tak, tak, ja wiem, wszyscy obowiązkowo zachwycają się porgami. Oczywiście porgi są słodkie i da się z nich zrobić maskotki. Mamy też kryształowe liski, kosmiczną odmianę wielbłąda oraz Luke'a Skywalkera dojącego kosmo-krowę. I chociaż po głębszej analizie, w każdych "Gwiezdnych wojnach" mamy mniej lub bardziej rozwinięte kosmiczne rasy, to jednak tutaj wprowadzono je w większości w komediowej stylizacji (z rzędu tych bardziej inteligentnych mamy jeszcze coś w rodzaju żabo-zakonnic, które głównie zabawnie się kiwają i wkurzają na Rey). Jeszcze jeden chwyt jest zrozumiały, ale kolejny i kolejny? Nawet w filmach Disneya nie mamy aż tylu zwierzęcych sidekicków, co w tej odsłonie sagi. No ale... w końcu od pewnego czasu "Gwiezdne Wojny" należą do Disneya, więc studio być może uznało, że w poprzednich filmach było zabawnych zwierzątek za mało. A porgi są słodkie, cóż na to poradzić. Zawsze mogły dodatkowo śpiewać piosenkę ;)



Jak powszechnie wiadomo, Gwiezdne Wojny to nie jest tylko seria filmów. To cały wszechświat, któremu uniwersum Marvela może tylko zazdrościć uwielbienia fanów. To również gigantyczna franczyza, zaplanowana na gigantyczny sukces. I tu być może leży największy problem "Ostatniego Jedi": to film, który stara się przypodobać wszystkim, do minimum ograniczając mroczniejsze, drastyczniejsze czy posiadające drugie dno sceny. Jest film, ale brakuje trochę baśni. Nie ma scen na miarę pierwszej trylogii, nie ma żadnego "Luke, jestem twoim ojcem". Może przez to, że to środkowa część trylogii, wszyscy pozostają w zawieszeniu, nic nie jest ostateczne. Jest bezpiecznie, przewidywalnie i niestety momentami trochę nudno. Ale mimo pewnych wad magia "Gwiezdnych Wojen" nadal działa. I wciąż czuje się dreszcz, słysząc "Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce"

Komentarze

Copyright © Bajkonurek