Zakaz kontynuacji potrzebny od zaraz, czyli książki, których mogłoby nie być


Przypadek (i niezbyt udana próba posprzątania stolika przy łóżku) sprawiły, że ostatnimi czasy doczytywałam książki będące kontynuacjami mniej lub bardziej poczytnych serii. Różni autorzy, różne style, różne gatunki. Książki łączyło jedno: w większości były to kontynuacje nieudane. Jedne pozostawiały po sobie zaledwie lekką irytację, jedne żal za czymś, co kiedyś się uwielbiało, a teraz nie ma się ochoty do tego wracać, jeszcze innymi miałam ochotę cisnąć o ścianę. Właściwie o każdej z nich mogłabym napisać siarczystą recenzję pełną inwektyw, ale ich nagromadzenie sprawiło, że jednak zdecydowałam się napisać zbiorczy tekst, żeby mój blog nie stał się jakimś składowiskiem jęków i narzekań.

Jeden z moich wykładowców na studiach mawiał, że każdy z nas ma listę osób do zlikwidowania na wypadek przypadkowego dojścia do władzy (u niego na czele była Beata Kozidrak, nie pytajcie). Ja z kolei przywróciłabym Indeks Ksiąg Zakazanych. Totalitaryzm, powiecie? Ależ skąd. Po prostu umiejętnie wprowadzona reforma. Gdyby wydawnictwa były tak obwarowane wszelkimi zakazami i nakazami, że bardziej opłacałoby się inwestować w debiutantów i nowe powieści znanych autorów niż w kilometrowe serie, wałkujące te same tematy i bohaterów w nieskończoność i rozmieniające na drobne bohaterów niegdyś ukochanych przez czytelników... czyż świat nie byłby lepszy? Nie, nie mówię, że należałoby w ogóle zakazać pisania kontynuacji. Wystarczyłoby, żeby autorzy przestrzegali paru prostych zasad. Oto kilka pomysłów oraz książki, które mnie do nich zainspirowały. Książki, które powinny przepaść w otchłani zapomnienia.

1) Zakaz kontynuowania serii po śmierci autora

Trzeba przyznać, że taki David Lagercrantz złapał pana Boga za nogi. Autor biografii Zlatana Ibrahimovicia dostał możliwość kontynuowania serii "Millenium" po śmierci prawowitego autora, Stiega Larssona. No dobrze, co prawda również oryginalna trylogia dokończona została i wydana już po śmierci Larssona, ale na tym naprawdę można było poprzestać. "Millenium" było przełomowym momentem w światowej karierze skandynawskiego kryminału i obrosło prawdziwą legendą, więc nic dziwnego, że pokuszono się o kontynuacje, ale... O ile jeszcze "Co nas nie zabije" dawało się czytać, i to z przyjemnością, o tyle "Mężczyzna, który gonił swój cień" jest książką tak przerażająco złą i tak bardzo wypacza to, co robił Larsson, że podczas czytania przewracałam oczami z irytacji. 

O ile cała nieprawdopodobna intryga w "Millenium" jest opisana tak prawdopodobnie, szczegółowo i z dziennikarskim zacięciem i pasją, że łyknęłam ją bez zastrzeżeń, o tyle książki Lagercrantza porażają naiwnością. Autor, jak klasyczny autor sequela z jednej strony postawił sobie bowiem za cel jak najbardziej naśladować styl Larssona (co przynajmniej w tłumaczeniu objawia się głównie w opisywaniu szwedzkich ulic z topograficzną dokładnością i wymienianiu kolejnych gadżetów bohaterów), ale z drugiej - uczepił się cech tego pisarstwa, które wcale nie stanowiły jego kwintesencji. O czym mówię? Przykładowo w "Millenium" pojawia się postać, która nie odczuwa bólu. Jej obecność w fabule i przypadłość jest logicznie uzasadniona, ale stanowi raczej marginalny smaczek i przechodzimy nad nią do porządku dziennego. Co robi Lagercrantz? Ano myśli sobie "kurcze, też chcę mieć postaci z nietypowymi przypadłościami neurologicznymi". I mamy: autystyczne dziecko, oczywiście sawanta, który nie tylko rysuje z fotograficzną dokładnością, ale też liczy w pamięci liczby pierwsze lepiej niż komputer Salander. A w drugiej książce - bliźniaków lustrzanych z hiperakuzją i ambidekstrią, do tego jeszcze muzycznych geniuszy. Zresztą strasznie żal całej tej bliźniaczej intrygi z "Mężczyzny, który gonił swój cień" - bo to naprawdę fajny pomysł na osobną powieść, bez Blomkvista i Salander. Oni bowiem - i cała reszta postaci z oryginalnej trylogii - po niezłym "Co nas nie zabije" w kolejnym tomie błąkają się bez celu, nie wchodzą ze sobą w niemal żadne interakcje, każde z nich gra w swoją własną grę i tylko od czasu do czasu dzielą się uzyskanymi - nie zawsze wiadomo skąd - informacjami. Za zrobienie z Salander idiotki Lagercrantzowi, poza umieszczeniem dzieła na Indeksie, należałoby się wytatuowanie na brzuchu brudną igłą "nie będę pisać złych kontynuacji dobrych książek".

2) Nakaz przerwania serii po kilku nieudanych tomach

O ile jednak "Millenium" to dopiero tomów pięć i w przypływie dobrego nastroju mogłabym dać autorowi kredyt zaufania, to "Ciotka Zgryzotka" Małgorzaty Musierowicz pokazuje, co może się stać, jeśli nie skończy się w odpowiednim momencie. Książka jest kolejnym objawem staczania się kultowej po równi pochyłej. "Kalamburka", 14 tom "Jeżycjady", miała może i swoje wady, ale była bardzo ładnym podsumowaniem sagi rodu Borejków, sięgającym głęboko w przeszłość i wypełniającym białe plamy. Niestety autorka postanowiła serię kontynuować, czego owocem były smutna i pełna rozgoryczenia światem "McDusia" czy zupełnie niepotrzebne "Feblik" i "Wnuczka do Orzechów". "Ciotka Zgryzotka", 22. część Jeżycjady, nie ma scen jakoś szczególnie kontrowersyjnych typu potrząsanie Magdusią jak szczurem, zresztą - nie wywołuje zupełnie żadnych emocji. Jest po prostu nudna. Wątek głównej (?) bohaterki, Nory, córki Patrycji, który zapowiadał się bardzo sympatycznie (typowa nastolatka, bez artystycznych ciągot i głowy przepełnionej łacińskimi cytatami), został brutalnie okrojony na rzecz kolejnych depesz i maili donoszących o życiu rodziny Borejków. A do tego - kolejny raz - wszystko kręci się tylko i wyłącznie wokół ślubu i posiadania potomstwa, które to trzeba mieć najlepiej już w wieku lat dwudziestu, bo inaczej robi się podejrzanie. 

Mam wrażenie, że Małgorzata Musierowicz po prostu przestała już rozumieć nastolatki, do których kiedyś kierowała swoje książki. Przestała też rozumieć otaczający ją świat, chociaż - co trzeba przyznać - wciąż ma dryg do błyskotliwego jego opisywania. Przykładowo, bardzo ładnie zostały opisane wszelkie ciążowe dylematy Agnieszki, żony (oczywiście) Ignacego Grzegorza. Wszystkie zostaną jednak oddalone wskutek światłych rad kobiet z rodu Borejków (nawiasem mówiąc - czy tylko ja mam wrażenie, że Agnieszka, główna bohaterka poprzedniego tomu, została opisana z przyganą i raczej jest przeznaczona do zlikwidowania w kolejnych tomach?). Epifanii doznaje nawet Nora, której wystarczy chwila z dzieckiem w ramionach, by zapomnieć o wszystkich problemach. Hello! Naprawdę życie i marzenia nastolatków, zwłaszcza współczesnych nie kończą się na ślubach i porodach. A gdzie podziało się życie szkolne, konflikty z nauczycielami, sprzeczki z przyjaciółmi? Gdzie inne schematy życia? Nawet jeśli już czynimy macierzyństwo centrum wszechświata, to dlaczego nie pokazać też innych jego wariantów, takich jak adopcja czy urodzenie dziecka niepełnosprawnego?

Do tego bohaterka "Ciotki Zgryzotki" nie ma właściwie żadnego problemu do rozwiązania, czy nawet żadnej szczególnej wady, którą mogłaby w sobie zmienić w miarę rozwoju akcji, jak bohaterki poprzednich tomów "Jeżycjady" (patrz: "Kłamczucha"). Zupełnie się nie zmienia, niewiele działa, niewiele się o niej dowiadujemy, podobnie jak o jej absztyfikantach, których poznajemy jedynie w przebłyskach. 

Wciąż widać w książce ślady dawnej Małgorzaty Musierowicz (w scenie gdy Grzegorz opowiada o porodzie, w scenie spotkania z babcią Augusta) - i dlatego może lepiej byłoby, gdyby Autorka porzuciła w końcu tych nieszczęsnych Borejków i stworzyła coś zupełnie nowego? Dla takich autorów powinno się ustawowo zarządzać nakaz skierowania na odwyk od serii. Może - wzorem swoich bohaterów - Małgorzata Musierowicz mogłaby napisać sagę rodzinną?  Może dramaty na miarę Kala Amburki? Albo może powinna w swoich powieściach cofnąć się do lat 70.? Cokolwiek, byle nie zmieniać ukochanych książek mojej młodości w tandetną i nudną telenowelę.

3) Zakaz odcinania kuponów 

Tak, pani J.K. Rowling, to o pani niestety. "Harry Potter" został zamknięty w idealny sposób - seria od początku była zaplanowana na 7 tomów i na siódmym się skończyło, pozostawiając fanów wciąż zakochanych w książkach. Idealny wręcz przypadek. Po co zatem była jakaś sztuka teatralna, która magiczną opowieść odarła z całej magii? Która z naszych ukochanych bohaterów zrobiła ludzi, których nigdy w życiu nie chcielibyśmy spotkać? 

No i która nie miała zupełnie żadnej z cech, za które ludzie pokochali sagę o Harrym - choćby przenikliwego opisu szkolnej dżungli. Zresztą, żaliłam się już na "Przeklęte Dziecko" w jednej z recenzji - do przeczytania TUTAJ.

Na tę samą przypadłość zapadł niestety Andrzej Sapkowski, który po zakończeniu cyklu o Wiedźminie (i wielokrotnych zapowiedziach, że to już na pewno ostateczne zakończenie) postanowił dopisać "Sezon burz", książkę, która co prawda pozwala czytelnikom na powrót do ulubionego bohatera, ale jest tak niepotrzebna, że jedyne co w tej chwili z niej pamiętam, to fakt, że była o Wiedźminie.

Czym innym jest tutaj jednak antologia "Szpony i kły", zbiór opowiadań z uniwersum "Wiedźmina", ale pisanych przez fanów. Zdecydowanie nie jestem za zakazem pisania fanfików, a wręcz je gorąco popieram ;) Sprawiają bowiem, że leniwy autor czuje na plecach oddech czającej się konkurencji, co może zdopingować go do pisania lepiej. Przynajmniej w idealnym świecie ;)

4) Zakaz dopisywania pomiędzy tomami

Czasem autor uśmierca bohatera, po czym nagle zdaje sobie sprawę, że jeszcze trochę by o nim popisał. Wydawca dopytuje, nie chce nowych pomysłów, bo ludzie pytają o kolejne tomy... no ale bohater w grobie, co zrobić. Sposoby są dwa - okazuje się, że bohater jednak żyje, a śmierć została sprytnie sfingowana, albo po prostu autor zaczyna wypełniać luki między tomami kolejnymi historiami z przeszłości bohatera. 

Zakaz ten objąłby naprawdę wiele serii, ale mnie akurat w ręce wpadły dwie kontynuacje poczytnych kryminałów: "Planeta Woda" Akunina i "Ludzkie Zoo" Krajewskiego. No dobrze, Fandorina kocham miłością platoniczną i na "Planetę..." rzuciłam się jak Reksio na szynkę, ale... zdecydowanie mogłabym bez tych opowiadań przeżyć. Pomijając kwestię, że trzecie z nich zostało bezczelnie zaspoilerowane na okładce (TAK - WYDAWCA W NOTCE OKŁADKOWEJ ZDRADZA ZAKOŃCZENIE), to książka zdecydowania za bardzo skupia się na Fandorinie jako ninja niż na Fandorinie jako detektywie. No i kobiety... owszem, Akunin do postaci kobiecych drygu nie ma, wszystkie są albo wredne, albo szybko giną, ale w "Planecie wodzie" ta niechęć osiąga jakieś apogeum. Zastanawiam się, czy to ja nie lubię kobiet u Akunina, czy też autor nie cierpi swoich bohaterek. Tytułowe opowiadanie, nawiązujące do Verne'a jest naprawdę cudne i pełne zwrotów akcji, ale czy rzeczywiście trzeba było robić z wyjętej z pensjonarskich powieści niegrzecznej, ale przesympatycznej Belindy aż tak negatywną postać? Podobnie jest w historii drugiej, gdy Fandorin prowadzi śledztwo w żeńskim klasztorze (swoją drogą, aż tak nie lubię kobiet u Akunina, że gdy dowiedziałam się, która z jego dawnych miłości poszła do klasztoru i została zamordowana, poczułam dreszczyk radości). Kobiety są tam opisywane jak - nie przymierzając - potwory i czarownice. I trochę psuje to przyjemność z powrotu do poprzednich tomów, bo znacznie mocniej zaczyna się tę kwestię zauważać.

Ale Akunin to prawdziwy dżentelmen w porównaniu z takim Markiem Krajewskim. Jeśli o mnie chodzi, pisarz mógł poprzestać na "Śmierci w Breslau" i nie wracać już nigdy więcej do niezbyt sympatycznego Mocka. W "Ludzkim Zoo" Mock co prawda jest młodszy i sympatyczniejszy, ale książka cierpi na syndrom, na który cierpi cała masa kontynuacji: czym by tu jeszcze zaskoczyć czytelnika, skoro w poprzednich częściach zajrzeliśmy już tak głęboko we wszystkie patologie i najciemniejsze zakamarki ludzkiego umysłu? Dokąd zabrać bohatera, który w swoim mieście zajrzał już we wszystkie zakamarki? Może to moja niechęć do Mocka, którego jakoś nie jestem w stanie polubić, ale miałam wrażenie, że w najnowszej powieści przeskoczył goryla, tfu, rekina. 

5) Zakaz robienia dwóch tomów z jednego

Uwielbiam, no po prostu uwielbiam "Siewcę wiatru" Kossakowskiej, Daimona Freya i resztę niezbyt świętych aniołów. Zakochana w bohaterach sięgnęłam też po kolejne części: "Zbieracza burz" i nowe "Bramy światłości".

No i tak - gdyby każda z tych części składała się z jednego tomu, to byłoby super. Ale wydawnictwo najwyraźniej chciało zarobić podwójnie, więc cóż... trzeba było dorobić trochę wierszówki. W przypadku obu części miałam dokładnie te same odczucia: po pierwszym tomie, gdzie przyjemność ze spotkania znajomych bohaterów i radość z poznawania nowych przysłaniała wszelkie wady, drugi zaczynał mnie irytować - jakąś jedną trzecią każdego z nich zajmują monologi wewnętrzne bohaterów (czy raczej inwokacje, bo są pisane w drugiej osobie) opisujące, jak bardzo cierpią, jak wszystko ich boli i jakie emocje kotłują się w ich skomplikowanych wnętrzach. Uwielbiałam "Siewcę wiatru" za te wszystkie barokowe opisy, ale w momencie, gdy zaczęły one służyć do powtarzania tego samego, tylko innymi słowami, mówię stanowcze "dość".

Szkoda, bo gdyby skondensować tę nadmuchaną treść, i ze "Zbieracza burz" i z "Bram światłości" wyszłyby pasjonujące, pełne akcji powieści. A tak co chwila przerzucam kartki i sprawdzam, kiedy skończą się fragmenty z funkcją retardacyjną i gdzie właściwie zaczyna się jakaś akcja. Ciągle jestem w trakcie czytania, więc kto wie - może po ostatniej stronie jeszcze zmienię zdanie.

No dobrze, z tym Indeksem mogłam trochę przesadzić. W końcu książkowe serie są nam w jakiś tam sposób potrzebne - pozwalają czytelnikom zanurzyć się w znanym świecie, a autorom dają możliwość nie tylko zarobku, lecz także frajdę z rozwijania pomysłów i bohaterów, do których sami się przywiązali. Ale powiedzcie sami, ile sag mogłoby zakończyć się po trzecim, a nie po trzynastym tomie? Ilu sytuacji z życia bohaterów nie chcielibyśmy poznać, żeby nie stracić o nich dobrego zdania? Ile genialnych książek zostało zniszczonych kiepskimi kontynuacjami? Ilu autorów przewraca się w grobie, bo ich bohaterów przejął ktoś ze znacznie mniejszym talentem? Dlatego, w razie jakichś wyborów na dyktatora świata literackiego, głosujcie na mnie. Obiecuję, że poza wprowadzeniem wyżej wymienionych reform, postaram się zmusić George'a R. R. Martina do ukończenia "Wichrów zimy"... ;)

P.S. A jakie książki Wy umieścilibyście na liście nielubianych kontynuacji?

Komentarze

Copyright © Bajkonurek