Śmierć, dziewczyna i chochoły, czyli "Dziecko Piątku" czytane po latach


Możecie mnie nazwać prawdziwą masochistką, ale po zmęczeniu "Ciotki Zgryzotki", zamiast grubą kreską odgrodzić się od literatury spod znaku Musierowicz, ja zanurkowałam między półki w poszukiwaniu wcześniejszych tomów "Jeżycjady". Tak tylko, żeby sprawdzić, czy w starszych tomach znajdę to wszystko, co raziło mnie w najnowszych. Bo może wszystkie te irytujące szczegóły już tam były, tylko ja byłam inna, bardziej naiwna. Padło na "Dziecko piątku", bo mam wrażenie, że to książka, która we wszelkich dyskusjach o twórczości Musierowicz pojawia się bardzo rzadko, w przeciwieństwie do takiej "Szóstej klepki", "Kwiatu Kalafiora" czy "Noelki". Również przez zagorzałych fanów nie jest zbyt często wspominana. Może dlatego, że dotyka tematów, po które Małgorzata Musierowicz sięga bardzo rzadko: śmierci i przeżywania żałoby, a może dlatego, że obowiązkowy romans jest tu mało romantyczny i raczej nieoczywisty. A może dlatego, że powieść niewiele wnosi do Sagi Rodu Borejków, skupiając się na zupełnie innych postaciach.

Jest rok 1993, właśnie dobiegł końca rok szkolny. 16-letnia Aurelia Jedwabińska, zamiast wrócić do domu ojca i nowej partnerki, którzy zaopiekowali się nią po śmierci matki, wraz z dopiero co poznanym piętnastoletnim Konradem Bitnerem wyrusza w podróż do dawno nie widzianej babci, z którą od czasu rozwodu rodzina nie utrzymywała kontaktu. Świadectwo, które przypadkiem zostawiła w szkole, trafia w ręce starego woźnego, zgorzkniałego, skłonnego do monologów wewnętrznych pełnych narzekań pana Jankowiaka, który tknięty wyrzutami sumienia (przypadkowo rzucony komentarz o matce Aurelii), postanawia zwrócić je dziewczynie. Oczywiście po drodze nie zabraknie i rodziny Borejków, do których właśnie po ślubie sprowadził się mąż Gabrysi, Grzegorz Stryba.
Pamiętam, że kiedy czytałam książkę po raz pierwszy, strasznie podobała mi się ta nowa, ciemnowłosa Aurelia. Źródło wszystkich obrazków: www..musierowicz.com.pl

To chyba dopiero druga po "Pulpecji" książka w cyklu, w której Autorka nie wprowadza żadnej nowej pierwszoplanowej postaci - Aurelia to oczywiście "Geniusia" z "Opium w Rosole" (chyba mojej ulubionej części "Jeżycjady"), Konrada poznaliśmy w "Brulionie Bebe B.", nawet pan Jankowiak pojawił się już epizodycznie w "Kwiecie kalafiora", no a Borejkowie... wiadomo. Wtedy jednak powrót do znanych bohaterów nie irytował - wręcz przeciwnie, chyba każdy chciał dowiedzieć się, jak potoczyły się losy kilkulatki, która wpraszała się do obcych domów na obiadek. A bohaterowie z automatu stawali się nam bliżsi, bo mogliśmy zobaczyć, co z tych zdolnych dzieciaków wyrosło.

To, co po latach (będzie już jakieś dwadzieścia od pierwszego przeczytania, a kilkanaście od ostatniego!!!!) doceniłam znacznie bardziej niż podczas pierwszego czytania, to kreacja bohaterów. Zdecydowanie Małgorzata Musierowicz ma zmysł pozwalający na uchwycenie w kilku zdaniach charakteru postaci, a wtedy jeszcze potrafiła je konsekwentnie budować. Z pewnością wiele czytelniczek przestanie w tym momencie czytać ten wpis ;) ale muszę przyznać się do jednego - bardzo lubię Konrada Bitnera. O ile w prawdziwym życiu ten "intelektualista i twórca Piękna" pewnie nieludzko by mnie denerwował i uciekłabym od niego jak najdalej, bez względu na to czy pozwoliłby mi hm, potrzymać swoją kukiełkę, czy odsłonić kurtynę w jego jednoosobowym teatrze, o tyle jako bohater literacki jest znacznie ciekawszy niż absztyfikanci z pozostałych tomów. Być może niechcący, być może celowo (zawsze się nad tym zastanawiam) Małgorzata Musierowicz uchwyciła taki szczególny typ nastolatka, który to przeczytał trochę więcej niż inni, przez co jest przekonany o własnej odrębności i wybitności. A zarazem nastolatka prześladowanego przez rówieśników, który z jednej strony wydaje się być ponad to, a z drugiej - w domowym zaciszu trenuje palenie papierosów i popija Guinessa, byle nie zrobić sobie obciachu przed kolegami z nowej szkoły. I jeszcze do tego Konrad jest nastolatkiem z rozbitej rodziny, którego wszelkie działania, choćby miłość do teatru, są jednym wielkim wołaniem o zainteresowanie ze strony matki, znanej aktorki. Która też nie jest przedstawiana jako jakaś straszna wywłoka, tylko raczej kobieta, która przedłożyła bycie aktorką nad bycie matką, ale świat wcale się od tego nie zawalił. Jaka odmiana po tych wszystkich "Ludziach, Którzy Nie Umieją Kochać" z ostatnich tomów. Parę lat później Małgorzata Musierowicz próbowała powtórzyć rys tej postaci w Ignacym Grzegorzu, ale ze znacznie gorszym skutkiem (chociaż tę postać też na swój sposób lubię).
Konrad Bitner jest irytujący, ale jako postać literacka - bardzo ciekawy. 

Również postać Aurelii chwyta za serce, zwłaszcza jeśli pamiętamy ją jeszcze jako Geniusię. I chociaż z pozoru wydawać by się mogło, że w prowadzeniu tej postaci brakuje Autorce nieco konsekwencji, to w gruncie rzeczy to ciągle ta sama dziewczynka - spragniona ciepła, miłości i zainteresowania. Dziewczynka, która znacznie lepiej dogaduje się z obcymi osobami (Konrad, Piotr, Borejkowie) niż z własną rodziną. A jej smutek po śmierci matki (swoją drogą - Ewa Jedwabińska z "Opium w Rosole" to też była świetnie napisana postać) i wewnętrzne rozterki są bardzo ludzkie i prawdziwe.

Na uwagę zasługuje również pan Jankowiak. Dziś stary woźny, którego monologi przepełnia niechęć do świata, narzekanie na to, co jest i zarazem tęsknota za przeszłością, miałby zapewne większe pole do popisu, bo Autorka nie tylko poprzez postaci, ale i w samej narracji pokazuje swoje rozczarowanie współczesnym światem. Tymczasem w "Dziecku Piątku" jego niechęć jest wciąż przełamywana jakimiś drobnymi gestami innych bohaterów - a to Gabrysi, a to jej córek, a to w końcu babci Marty. W książce sympatia Autorki jest wyraźnie po stronie tej ostatniej - energicznej kobiety, która zamiast użalania się nad sobą wybiera działanie. Z kolei niestety najnowsze tomy momentami sprawiają już wrażenie, jakby pisał je pan Jankowiak we własnej osobie.
Jankowiak to taki typowy narzekacz, który z narzekania uczynił sobie tarczę chroniącą przed światem, który w swoich przekonaniach o świecie staczającym się na psy czuje się bezpiecznie - aż tu nagle przekonuje się, że świat ma jednak sens. 
Oczywiście podczas czytania dostrzega się również elementy, które dzisiaj w książkach wyjątkowo irytują. Jeśli przyłożyłoby się do "Dziecka piątku" współczesną miarę, to pewnie u Aurelii możnaby zdiagnozować depresję i zamiast do babci wysłać ją do psychologa. Ale we wczesnych latach dziewięćdziesiątych raczej nikomu się o tym nie śniło, poza tym sam proces "wychodzenia" Aurelii z żałoby nie jest ukazany jako "weź się do roboty zamiast marudzić". Babcia podchodzi do wnuczki zarazem z humorem i pozytywną energią, jak i z wielką delikatnością, rozumiejąc, czego Aurelii potrzeba. Ale nie chodzi mi o tego typu kwestie, raczej o elementy, które były już obecne w twórczości Autorki, a w nowej "Jeżycjadzie" wybuchły ze zdwojoną siłą. Po analizie stwierdzam, że oczywiście, są one obecne, ale w odróżnieniu od takiej "Ciotki Zgryzotki" zawsze są w jakiś sposób kontrapunktowane.

Tym, co zdecydowanie jest znakiem rozpoznawczym Małgorzaty Musierowicz jest ocierające się o karykaturę piętnowanie rozwodników. Widmo Janusza Pyziaka jest oczywiście obecne, ale zanim ten zmaterializował się w "Języku Trolli", w "Dziecku Piątku" mamy Eugeniusza Jedwabińskiego, ojca Aurelii. Zostawił on żonę i związał się z (oczywiście) pustą i nieprzyjemną partnerką, która nie zamierza być dobrą macochą dla bohaterki. Eugeniusz jest też (oczywiście) nieszczęśliwy, a do tego niedojrzały, ucieka od problemów, zamiast je rozwiązywać. Tylko że, chociaż jego postępek jest ze wszech miar godny potępienia, czego dowiadujemy się z ust pani Jedwabińskiej, to - jakie zaskoczenie po tych wszystkich Feblikach - poznajemy również jego punkt widzenia, który w gruncie rzeczy pokazuje go w nieco innym świetle. Autorka nie stawia tu kropki nad "i" i sami możemy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy bohater zasługuje na przebaczenie. Nadmienię tylko, że tego samego zrozumienia nie ma już autorka w stosunku do nowej partnerki ojca, Moniki, która pokazana jest jako kopcąca papierosy lafirynda i stereotypowa zła macocha.
Podczas czytania zastanawiałam się, czy istnieją fanfiki shipujące Konrada z Arturkiem-Gburkiem. Wtedy z "Dziecka piątku" wyszłyby "Tamte dni, tamte noce" ;)
"Dziecko piątku" to też pierwsza książka Małgorzaty Musierowicz, która tak bardzo idealizuje życie z dala od miasta. Niekoniecznie jeszcze na wsi, bo Pobiedziska, gdzie przyjeżdża Aurelia to właściwie małe miasteczko, ale życie toczy się tu wolniej, spokojniej i bliżej natury. Opisy Marty Jedwabińskiej i jej domku tchną "Nad Niemnem", więc dlaczego mimo wszystko czyta się to bez zgrzytania zębami? Może dlatego, że nie mamy tutaj tej prostej opozycji wieś (cisza, natura, dobrzy ludzie, co chodzą do kościoła) kontra miasto (hałas, remonty i korki, postępująca znieczulica i ogólna degrenolada społeczna). A może dlatego, że wszystko to oglądamy oczami Aurelii, która idealizuje to miejsce, a zarazem daje czytelnikowi pewien filtr, przez który możemy spojrzeć na ten skansen.

Obowiązkowy trójkąt miłosny - no a jakże, jest. Tylko że, jak wcześniej wspomniałam, nie jest tu wcale taki oczywisty, co może równie dobrze przeszkadzać czytelnikowi, który oczekuje namiętnych pocałunków, dram i miłości aż po grób. Tymczasem właściwie nie dostajemy tu żadnego zakończenia, żadnej deklaracji, jedynie słowa "Na wszystko przyjdzie czas", co w kontekście ostatnich tomów "Jeżycjady", gdzie bohaterowie po pierwszym spotkaniu zaręczają się albo przedstawiają dziewczynę jako narzeczoną, daje do myślenia. Ba, Aurelia i Kozio nawet się nie całują, a sama Aurelia zdaje się nie traktować Konrada jakoś szczególnie poważnie, momentami wręcz go wyśmiewając. Co akurat nieszczególnie mi się podobało - radzenie osobom słabym psychicznie i niepewnym siebie, żeby wyśmiewali się z osób jeszcze słabszych i bardziej niepewnych siebie, nie jest raczej warte polecenia. Z drugiej strony - Aurelia na umizgi dwóch rówieśników reagująca głupawką i chichotem z pewnością jest bliższa rzeczywistości niż bohaterowie oświadczający się po pierwszej randce.

To, co w znacznie większym stopniu dostrzegłam przy czytaniu teraz niż przed laty, jest obecna w książce polityka. Z jednej strony Małgorzata Musierowicz prezentuje wyraźną niechęć do polityki wszelakiej i pragnienie odcięcia się od niej. Gadające głowy w telewizji, debaty (akcja rozgrywa się tuż przed wyborami parlamentarnymi w 1993 roku, kiedy to - przypomnijmy - wygrało SLD) pokazane są jako męczące tło. Z drugiej strony, polityczne dyskusje niby toczą się gdzieś w tle, ale wybór "Wesela" jako sztuki towarzyszącej bohaterom (Konrad wystawia sztukę na rynku i w domu kultury w Pobiedziskach) i przywołanie konkretnych cytatów z Wyspiańskiego może nie być przypadkowy. Pytanie tylko, czy chodzi o to, że Małgorzata Musierowicz widzi politykę jako chocholi taniec, czy też raczej książka z jej idealizowaniem wsi i prawilną gospodynią jako wzorem do naśladowania stanowi zakamuflowany wyraz poparcia dla Waldemara Pawlaka ;)
Są i Borejkowie. Swoją drogą, wątek Grzegorza Stryby, który usiłuje poradzić sobie z rozpuszczonymi pasierbicami przekupstwem, zakazami czy totalną biernością, teraz wydał mi się jednym z ciekawszych. Tym bardziej, że wiemy, jak potoczyły się losy tych postaci i że właściwie kulminacyjna kłótnia nie była żadnym przełomem. I że zwyciężyła totalna bierność :)
O wiele ciekawsze niż ten niedokończony romans wydaje się zmaganie wewnętrzne Aurelii z zauroczeniem dorosłym przyjacielem, Maćkiem Ogorzałką. Przypadkowy pocałunek sprawił, że bohaterka zerwała wszelkie stosunki zarówno z nim, jak i z dawnymi przyjaciółmi. Ale dopiero czytając książkę po latach, dostrzegłam pewne rzeczy, których wcześniej nie widziałam. Z jednej strony, ciekawe w postaci Aurelii jest to skrywanie wyrzutów sumienia pod płaszczykiem żałoby i pozwalanie na to, by jej zachowania odbierać jako żal po śmierci matki - bo przecież nie przyzna się do tego, że pocałowała męża najlepszej przyjaciółki. Z drugiej strony, nowego wymiaru nabiera raczej komiczna postać Artura. Oczywiście ten bohater potrzebny jest do wprowadzenia elementu dramy (nie ma jak trójkąt miłosny), ale zarazem jest trochę projekcją Aurelii, która podświadomie szuka w nim Maćka (są nawet fizycznie do siebie podobni). Inna sprawa, że znowu nie dostajemy tu żadnej konfrontacji, żadnego pojednania, mowa jest tylko o rozmowie z Kreską, której nie możemy podsłuchać - ciekawe, jak zareagowałby w rozmowie sam zainteresowany Ogorzałka.

I tylko trochę smutno, że Autorka, która potrafiła w tak przekonujący sposób pokazać różne oblicza żałoby, potem popełniła "McDusię", gdzie rozpacz bohaterów tęskniących za profesorem Dmuchawcem przybrała formę karykatury. Szkoda, że Autorka, która potrafiła stworzyć tak skomplikowaną postać jak Aurelia, w "Ciotce Zgryzotce" uraczyła nas płytką Norą. A może wcale tak nie jest i to jednak mój sentyment do starszych części "Jeżycjady" przysłania widzenie problemu?

Komentarze

Copyright © Bajkonurek