Emocji nie stwierdzono, czyli "Han Solo. Gwiezdne Wojny - historie"


Bardzo długo zbierałam się do tego wpisu i nagle napisanie czegokolwiek stało się bardzo trudne - większa część fabuły nowego filmu spod szyldu "Gwiezdne Wojny - historie", czyli "Hana Solo" po prostu wyparowała mi z głowy. Kto by przypuszczał, że człowieka można zmęczyć "Gwiezdnymi Wojnami"? Otóż można. Dzięki, panowie spece od Disneya. Dzięki wam czekanie na Epizod IX zupełnie nie sprawia mi już radości.

Nie żeby "Han Solo" był złym filmem. A skąd, western w kosmosie zawsze będzie cieszył oczy, szkoda tylko trochę, że skoro już wybiera się jako stylistykę western właśnie, to zamiast skorzystać z któregoś z licznych schematów, który ta oferuje, twórcy po raz kolejny ogrywają heist movie. Oczywiście, ja uwielbiam heist movies. Zbieranie ekipy, misje niemożliwe, umiejętne rozgrywanie złoli o ambicjach zniszczenia wszechświata. Tyle że to już było i w "Łotrze Jeden" i w "Ostatnim Jedi". Naprawdę nie da się inaczej?


To również nie to, że Alden Ehrenreich nie nadaje się do roli. Nadaje się znakomicie i właściwie jego jedyną wadą jest to, że nie jest Harrissonem Fordem. Poza tym ma urok i wdzięk, które pozwalają mu wcielić się w cynicznego cwaniaka o nieco zbyt miękkim sercu, do którego będą wzdychać tabuny kobiet. Również jego ekipa to zbieranina barwnych, interesujących typów, a za każdym z nich stoi jakaś ciekawa historia. Woody Harrelson i Thandie Newton oraz - przede wszystkim - Donald Glover w roli Lando - stają na wysokości zadania.

Kompletnie nie umiem za to ugryźć wątku L3, robota rewolucjonistki o feministycznych poglądach. Początkowo jej sekwencja wydała mi się strzałem w dziesiątkę, zresztą wcześniej coś podobnego dał nam Taika Waititi w "Ragnaroku" w postaci Korga, który zdecydowanie zdobył serca fanów. Stopniowo jednak miałam coraz bardziej mieszane uczucia - czy L3 to bardziej Hermiona walcząca o prawa skrzatów w "Harrym Potterze", czy raczej lekka kpina z tych wszystkich ruchów walczących o prawa osób, których ta walka - rzekomo - zupełnie nie obchodzi? Dyskretny prztyczek w kierunku osób określanych pogardliwie jako Social Justice Warriors? Tym bardziej że scena, w której Lando pędzi, by uratować L3, to już była dla mnie parodia parodii. Aczkolwiek w recenzjach przeważają raczej głosy pozytywne, więc sama zastanawiam się, skąd u mnie takie odczucia.


Oczywiście w filmie mamy też, jak się domyślacie, festiwal nawiązań do oryginalnej trylogii "Gwiezdnych Wojen". Dowiemy się, jak Han poznał Chewbaccę, jak zdobył "Sokoła Millenium", jaka była jego pierwsza miłość. Teoretycznie fani - w tym ja, która Hana Solo pokochałam niegdyś od pierwszego wejrzenia - powinni być zachwyceni. No to gdzie ten zachwyt? Oczywiście, z jednej strony fajnie, że dowiemy się więcej o ulubionym bohaterze. Z drugiej... rodzi się pytanie, po co.

Bo wiecie, co mnie straszliwie wkurza w "Hanie Solo"? Że gdyby zdjąć z niego te wszystkie gwiezdnowojenne akcesoria i zostawić bohaterów i fabułę, to pewnie byłabym absolutnie zachwycona tym bezpretensjonalnym westernem w kosmosie. Ale jak na "Gwiezdne wojny" to dla mnie za mało. Po "Łotrze Jeden" nie byłam jeszcze przekonana, ale teraz mam już wrażenie, że cała seria spin-offów zabije dla mnie całą magię dalszej części sagi. Że ulubieni bohaterowie rozmyją się w serii preqeli i że wcale nie muszę wiedzieć, czy Chewbacca ma rodzinę. Wiem też, że jest całkiem spora rzesza widzów, którzy myślą wręcz przeciwnie. Kto wie, na rozmydlające się Uniwersum Marvela też narzekałam, dopóki nie zobaczyłam "Infinity War". Mam wielką nadzieję, że jeszcze będę odszczekiwać te słowa. Jak na razie - dzięki, nie mam ochoty na kolejny seans.

P.S. Recenzję pisałam jakiś miesiąc temu, ale wskutek różnych osobisto-zawodowych perturbacji nie miałam czasu jej dokończyć. Czas pokazał, że Han Solo poniósł jednak kinową porażkę, i to mimo naprawdę dużej ilości pozytywnych recenzji. Cóż, spece od Disneya mają teraz naprawdę twardy orzech do zgryzienia.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek