Nie śpię, bo szukam Kredensa, czyli "Fantastyczne zwierzęta. Zbrodnie Grindelwalda"




Pisząc recenzję filmu "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" miałam nadzieję, że wszystkie moje zastrzeżenia wynikają z tego, że historia od samego początku była rozplanowana na kilka filmów (kiedyś jeszcze miały to być filmy trzy) i niektóre pozornie niepotrzebne wątki pojawiają się po to, by twórcy mogli rozwinąć je w kolejnej odsłonie przygód Newta Scamandera, jednego z najsympatyczniejszych bohaterów, jakich ostatnio zrodziło kino.

Ehe. A guzik. UWAGA SPOILERY.

Niestety, po obejrzeniu "Zbrodni Grinderwalda" jestem nie tylko koszmarnie zniechęcona do całej idei "Wizarding World" i rozwijania świata Harry'ego Pottera, ale też kompletnie straciłam nadzieję, że twórcy wiedzą, jak cała przygoda ma się zakończyć. 

Ale po kolei: Grindelwald, którego nasi bohaterowie w poprzedniej części szczęśliwie zamknęli w magicznym więzieniu, ucieka z konwoju i rozpoczyna zbieranie zwolenników. W ślad za nim ruszają: znani nam z poprzedniej części Newt Scamander, którego do tej misji namaszcza nie kto inny, jak młody i piękny i z brodą Albus Dumbledore, aurorka Tina, w której Newt jest zakochany, i parę innych postaci, w tym przedstawiciele Ministerstwa Magii: brat Newta, Tezeusz i jego dawna miłość, Leta Lestrange (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa). Grindelwaldowi zależy jednak przede wszystkim na znanym z poprzedniej części Kredensie, znaczy Credensie*, który po tym, jak ukrywał się w cyrku, ucieka ze swoją wybranką Nagini (zbieżność imion nieprzypadkowa), żeby odnaleźć prawdę o swoim pochodzeniu.

I w sumie... tyle. Bo jakby tak na to spojrzeć krytycznym okiem, to cały film jest jedną wielką ekspozycją kolejnych wątków, krótkich sekwencji wprowadzających nowego bohatera, po to tylko, żeby nie pokazywać go już więcej. Mamy sympatyczną asystentkę Newta, która najwyraźniej ma ochotę na jakiś wątek romantyczny, skoro namawia go do zdjęcia koszulki przed kąpielą w basenie z kelpie? Wątek kończy się na dwóch scenach. Mamy badassa w kapeluszu z Ministerstwa Magii, wysłanego by zabić Credence'a, a który w rzeczywistości współpracuje z Grindelwaldem? Pojawia się, robi groźne miny, po czym znika i już go nie widzimy. Mamy garstkę najbliższych współpracowników Grindelwalda, którzy przybierają groźne pozy i wymachują różdżkami, ale ich imiona musimy przeczytać dopiero w napisach końcowych i niczego się o nich nie dowiadujemy, a gdy jeden z nich ginie, nie czujemy absolutnie nic.

Z bohaterami, których znamy z poprzednich części, wcale nie jest lepiej. Wątki Newta, Tiny, Queenie i Jacoba są tak poszatkowane, że kompletnie nie rozumiemy ich motywacji. Tylko umiejętności aktorskie Redmayne'a, Foglera i reszty ratują te postaci od utonięcia w chaosie. Przykładowo, cała motywacja Queenie, by przejść na stronę Grindelwalda, rozegrana jest w trzech scenach, z których na dobrą sprawę wcale nie wynika jej późniejsza decyzja - bo fakt, że Grindelwald pozwoli na małżeństwa z mugolami, to chyba jednak trochę za mało. Motyw partnera Tiny i rzekomych zaręczyn Newta z dawną ukochaną, która tak naprawdę wychodzi za jego brata, też jest mocno naciągany i sprawia wrażenie sztucznie wepchniętego tylko po to, żeby rozdzielić bohaterów. O skomplikowanych relacjach Newta z bratem słyszymy wiele, a widzimy coś zupełnie innego.


Cały zaś motyw z poszukiwaniem tajemnicy pochodzenia Credence'a można sobie o kant różdżki potłuc, bo tak nieprawdopodobnej intrygi to ja chyba jeszcze w kinie nie widziałam.  Aż dziwne, że wyszła ona spod ręki Rowling, której wielopoziomowe śledztwa i efekty zaskoczenia, czy to w "Harrym Potterze", czy cyklu o Cormoranie Strike'u zawsze wychodziły doskonale. Tym bardziej, że całe dochodzenie do prawdy wyjaśnia się w jednej scenie, gdzie wszyscy sobie wszystko opowiadają. Dopisane na koniec zaskoczenie jest mocno nieprzekonujące i pewnie okaże się jedynie intrygą Grindelwalda, ale nawet jeśli tak, to... po co?

Co wyszło? No cóż, może to będzie niepopularna opinia, ale moim zdaniem Johnny Depp w roli Grindelwalda. Może na moją ocenę wpłynął fakt, że ostatnio widziałam go nawalonego rumem w ostatniej części "Piratów z Karaibów", ale jakby nie było, stanął na wysokości zadania. Przykro tylko, że wszelkie kontrowersje okołofilmowe trochę przyćmiewają radość z tego, że mój niegdyś ulubiony aktor znowu przypomniał sobie, jak się gra. Zresztą aktorsko film stoi na bardzo wysokiem poziomie, szkoda tylko że zamiast rozwijać ciekawe postaci, twórcy dosypali cały wór nowych, których za dużo byłoby nawet na wielosezonowy serial. Świetny jest Eddie Redmayne, uroczy Dan Fogler, Jude Law jako młody Dumbledore emanuje autorytetem niepokornego nauczyciela. Swoje robią również aktorzy wcielający się w postaci Tezeusza i Lety, którzy pewnie wkrótce zaludnią setki fanfików. Sekwencja w Hogwarcie pozwala na przypomnienie sobie, co najfajniejszego było w "Harrym Potterze", a zarazem zmianę perspektywy - scena, w której dawni uczniowie spacerują po szkolnych salach chwyciła mnie za serce.



No i piękne są tytułowe fantastyczne zwierzęta. Szkoda tylko, że sprawiają wrażenie wepchniętych na doczepkę, a ich wpływ na akcję jest mocno naciągany. Widać, że twórcy mieli wielki dylemat - jak z historii, która w pierwszej wersji miała opowiadać o lekko społecznie nieprzystosowanym badaczu magicznej fauny, zrobić epicką pięcioczęściową rozpierduchę zahaczającą o wszystkie aktualne społeczne problemy. W drugiej części zdecydowanie scenariusz idzie w kierunku ogólnoświatowej intrygi, przez co mamy w filmie właściwie dwie różne bajki, i jakimś cudem chociaż w jednej są pluszowe stworki, a w drugiej czaszki, trupy i zakamuflowany rasizm, każda z nich okazuje się za trudna dla dzieci i zbyt infantylna dla dorosłych, a urocze niuchacze średnio komponują się ze zbrodniami Grindelwalda. Skok na kasę? Niby tak byłoby najłatwiej, ale chyba problem leży jednak w samej J.K. Rowling, tudzież reżyserze, który tego chaosu nie potrafi poskładać.

J. K. Rowling to świetna pisarka i tego będę bronić. I gdyby "Fantastyczne zwierzęta" były powieścią, to pewnie czytałabym ją w zachwycie. Byłoby wtedy odpowiednio dużo miejsca na każdą z postaci i wykrzesanie w czytelniku sympatii do nich, a wszystkie wątki powskakiwałyby na swoje miejsca. Niestety, pisanie scenariuszy rządzi się swoimi prawami i granie na ilość rzadko kiedy się sprawdza. Wątków wprowadzonych od początku naliczyłam w pewnym momencie 15 (fakt, że niektóre splatają się i rozplatają), co daje nie tylko sumę większą niż w ostatnich "Avengersach", ale zbliża się do "Gry o Tron".  Wszystkie te sceny, które tak zgrzytają w filmie, na kartach książki miałyby szansę zagrać bez fałszywych nut. Pół biedy jeszcze, gdyby wszystkie postaci były tak mocno umocowane w historii, że widać byłoby, że ich obecność jest celowa i powrócą w kolejnej części. Niestety mam w tej chwili wrażenie podobne do tego, jakie towarzyszyło mi przy "Ostatnim Jedi" - że twórcy nie mają zielonego pojęcia, w jaki sposób zakończą swoją historię i jak na razie stawiają kolejne piętra tortu licząc, że po drodze przyjdzie im pomysł na to, jak go udekorować.

*pardon - jestem ostatnią osobą, która powinna śmiać się z imion i nazwisk, ale ilekroć padało zdanie "gdzie jest Kredens", miałam ochotę chichotać

Komentarze

Copyright © Bajkonurek