Musimy porozmawiać o Jacku i Placku, czyli "O dwóch takich, co ukradli księżyc" czytane po latach



Książka Kornela Makuszyńskiego "O dwóch takich, co ukradli księżyc" funkcjonuje w świadomości zbiorowej Polaków głównie jako jej ekranizacja. A i z samego filmu pamięta się przede wszystkim odtwórców głównych ról za sprawą niesamowitej kariery, jaka spotkała ich w przyszłości. Pokolenie lat 80. pamięta też serial animowany (z muzyką Lady Pank!), a to najmłodsze może zobaczyć musical w Teatrze Rampa. Zapewne dlatego, gdyby spytać przeciętnego Polaka o fabułę książki, to poza kradzieżą księżyca powiedziałby, że to taka sympatyczna bajeczka o niegrzecznych dzieciach.

Rabusiów było dwóch. Było dwóch...*

Tym większym zaskoczeniem może być sięgnięcie po literacki pierwowzór. Tak, to prawda, mamy tu do czynienia z historią o niegrzecznych dzieciach. Tyle że Jacek i Placek bardzo dalecy są od sympatycznych urwisów pokroju Mikołajka, Pippi czy Tomka Sawyera. Moje skojarzenia biegły raczej w stronę jakiegoś "Musimy porozmawiać o Kevinie", diabolicznych dzieciaków z horrorów typu "Omen" i naprawdę cieszyłam się, że bracia nie mają dostępu do broni palnej. Jacek i Placek z początku książki to po prostu mali okrutnicy, których okrucieństwo jest tym straszniejsze, że wynika właściwie z niczego - są źli już od urodzenia, nie dają się wychować ani rodzicom, ani szkole, ani po dobroci, ani przez lanie (do którego ostatecznie nie dochodzi, bo zjedli ojcu pasek od spodni). Ich wybryki w warunkach normalnych byłoby jeszcze do przełknięcia (wyrwanie kogutowi piór z ogona,  kradzież jabłek, zjedzenie zupy przeznaczonej dla całego miasta) ale w miasteczku, w którym panuje głód, mogą już przyczynić się do tragedii. I w gruncie rzeczy przyczyniają się - pośrednio - do śmierci ojca. Ich wybryki budzą tym większy sprzeciw, że kierowane są przeciwko ludziom i istotom dobrym, spokojnym i bezbronnym. No po prostu nie ma żadnego usprawiedliwienia dla tych młodych potworów.



Ciekawe, bo z dzieciństwa nie zapamiętałam z książki wcale tytułowej kradzieży księżyca, tylko właśnie ten początkowy opis głodu i matki odejmującej sobie od ust, by wykarmić dwóch niewdzięcznych gówniarzy. Którzy, widząc ją orającą pole, śmieją się, że wygląda jak koń. I co prawda u Kornela Makuszyńskiego matkom złych dzieci pomagają anioły, ale nadal wymowa tych scen jest strasznie gorzka, a okrucieństwo dzieci naprawdę przerażające, jak na przypowiastkę dla najmłodszych. Odetchnęłam wręcz z ulgą, gdy dzieci opuszczają miasteczko, wyruszając w poszukiwaniu kraju, w którym nie trzeba pracować. Co prawda kradną matce ostatni bochenek chleba i doprowadzają ją do rozpaczy, ale chyba zgodzimy się, że odpoczynek od tych smarkaczy jej się przyda.

Zaraz zaraz, czy tam warto iść? By leniuchem, by leniuchem być?

To, czego zdaniem Makuszyńskiego najbardziej brakuje bliźniakom, to a) miłość do matki i b) szacunek do pracy i to pod tymi dwoma znakami upłynie im cała droga tam i z powrotem.  Kolejne ludzkie i zwierzęce postaci w tej przypowieści oddają różne aspekty tych dwóch kwestii. Jednak mam wrażenie, że współczesny czytelnik mógłby się trochę nie zgodzić z autorem i tezami, które stawia w książce. Czy rzeczywiście praca nawet lubiana, nawet uczciwa, powinna być jedynym sensem życia człowieka? Czy rzeczywiście im cięższa praca, tym większe szczęście daje? I najważniejsze - czy aby rzeczywiście to właśnie chce nam przekazać Makuszyński? Bo mam wrażenie, że jednak trochę sympatii dla swoich bohaterów ma, a ich argumenty za spędzeniem życia na błogim lenistwie brzmią czasem... całkiem sensownie. 



Dlatego też bohaterowie nic sobie jednak nie robią z pouczeń pracowitych pszczół, mrówek, mądrych leśnych starców i innych postaci, które spotkają na swojej drodze. I w gruncie rzeczy poniekąd jestem w stanie ich zrozumieć. Bo nie jest tak, że Jacek i Placek nie pracują w ogóle - po prostu praca kojarzy im się z katorgą i męczeństwem. Tymczasem okazuje się, że praca sprawia im przyjemność tylko wtedy, gdy świadomie lub nieświadomie komuś pomagają. Natomiast żmudna praca bez sensu jakoś ich nie cieszy. Tym bardziej, że w książce nie ma mowy o żadnym wynagrodzeniu za pracę - każdy pracuje dla siebie, dla rodziny, dla własnej przyjemności, dla nadania życiu sensu. Bogactwo - jak pokazuje przykład zaklętych mieszkańców złotego zamku - szczęścia nie daje. Zabawne, że pieniądze bohaterowie zdobywają ostatecznie... okradając zbójców. Jacek i Placek to taki koszmar senny tych wszystkich, którzy dzisiaj załamują ręce nad millenialsami i pokoleniami Y, Z, Ź i Ż, co to nie chcą pracować 16 godzin dziennie za głodową stawkę i którzy chcą robić to, co na co mają ochotę i mieć czas na odpoczynek, a jeśli pracodawca nie spełni ich warunków - trudno, wyemigrują do takiego kraju, gdzie pracować nie trzeba. 

Wiem na pewno, że tam warto iść - tam bez przeszkód można sobą być

Ale to nie współczesna korporacja, tylko powieść Makuszyńskiego, za swoje lenistwo bohaterowie zostają więc ukarani... pracą, oczywiście. Ale pracą niewolniczą, pracą ponad siły, bez urlopu i bez sensu. Trzeba przyznać, że cała ta sekwencja niewoli u czarownika, jego ciotki, żony-cienia i córki zmieniającej się w kruka, jest jak wyjęta z horrorów. Zakopywanie żywcem, brr. 

Mniej więcej od tego momentu dokonuje się przemiana: i bohaterów, i czytelnika, który powoli zaczyna im kibicować. Jakby się tak dobrze zastanowić, to Jacek i Placek na przestrzeni całej historii niekoniecznie zmieniają zdanie co do pracy. Co prawda doceniają wszystko to, co mieli wcześniej i co utracili, ale od pracy jako takiej nadal chcą uciec. To pamięć o matce, a nie pragnienie odkupienia win jeszcze cięższą pracą skłania ich do powrotu.

Książka jest więc pochwałą matczynej miłości, miłości bezwarunkowej, gotowej na wszystko, gotowej znieść największe cierpienia zgotowane jej przez niewdzięczne dzieci. Jeszcze zanim Superman odkrył, że mama Batmana też ma na imię Marta i uratował świat, Jacek i Placek dowiedzieli się, że już samo wspomnienie matki może wybawić ich z największych opresji. Jeśli historia skradzionego chleba zmienionego w kamień i kobiety palącej przez lata ogień dla syna nie przekona opornych, Makuszyński serwuje im jeszcze przypowieść o samicach pelikanów, które rozrywają sobie pierś, by wykarmić młode Nie wiem, czy książka Makuszyńskiego jest w stanie zmienić niegrzeczne dzieci i przekonać je do posłuszeństwa mamie. Ale niektóre opisy są tak rozdzierające serce, że tym co wrażliwszym mogą zgotować sporo wyrzutów sumienia. 

Ktoś ukradł księżyc, świeże ślady są na mokrym mchu...

Ciekawe, że sama tytułowa kradzież księżyca nie zajmuje w książce zbyt dużo miejsca (w odróżnieniu od filmu, gdzie pomysł pojawia się już na samym początku). Co więcej, ma miejsce już po tym, jak w sercach bohaterów dokonała się przemiana, co dowodzi że jednak pewne rzeczy pozostaną niezmienne. 



To, na co zwróciłam uwagę, czytając książkę jako dorosła osoba (i scenarzystka przy okazji), to żelazna logika, z jaką Makuszyński prowadzi akcję. Nie ma w tej książce zdarzeń pozbawionych sensu i przypowieści dla przypowieści, każde z nich do czegoś prowadzi i ma  (czasem aż za bardzo) jakieś konsekwencje w dalszej fabule (co wbrew pozorom nie jest takie częste w literaturze dla dzieci, bo po co). Pomoc przypadkowej staruszce palącej ogień na bagnach ocali bohaterom życie w przyszłości, zabrana czarnoksiężnikowi chorągiew uratuje zaklętego niewidzialnego człowieka. Spotkanie z denerwującym osłem (hmmm... brzmi znajomo?) udaremni jeden z forteli naszych bohaterów. I tak dalej, i tak dalej. 

Druga rzecz to dość przerażające sceny, które książka zawiera. Opis głodu to jedno, wspomniana niewola u czarnoksiężnika to drugie, ale wisienką na torcie jest historia niewidzialnego człowieka, który najpierw niczym upiór straszy Jacka i Placka, by w końcu dzięki zaklęciu cudownie odzyskać ciało i chwilę potem umrzeć im w ramionach, zobaczywszy jak się zestarzał. Kiedy byłam mała, staram się zawsze omijać ten konkretny obrazek. Co prawda do braci Grimm Makuszyńskiemu daleko, ale zwróciłam uwagę, że obecnie książka sprzedawana jest (miedzy innymi) w ocenzurowanej, skróconej wersji, więc widocznie nie tylko ja zwróciłam uwagę, że Jacek i Placek nie są dla wrażliwych. Większość bardziej dramatycznych scen ocenzurowano też w filmowej adaptacji książki, że już nie wspominając o serialu animowanym (który stawiał przede wszystkim na przygodę bohaterów i "kontestowanie systemu", nie moralizatorstwo - no ale w końcu swoje palce maczali tam muzycy z Lady Pank). Nie zobaczymy w nich chociażby śmierci ojca i psa, niemalże religijna cześć, jaką wszyscy poza braćmi darzą swoje matki, została zmarginalizowana, a i wędrówka bliźniaków trwa znacznie krócej niż w książce, gdzie bohaterowie w niewoli u czarnoksiężnika praktycznie stracili całe swoje dzieciństwo. Oczywiście w obu adaptacjach - z wiadomych względów - wykastrowano też wszelkie nawiązania religijne.

"O dwóch takich, co ukradli księżyc" dzięki ekranizacji jest dziś być może najbardziej znaną książką Makuszyńskiego, zaraz obok "Awantury o Basię" i "Panny z mokrą głową", ale zarazem najmniej czytaną. Warto więc sięgnąć po nią i przekonać się, co też takiego bracia Kaczyńscy musieli przeczytać w dzieciństwie, przygotowując się do roli.


*Kto wie, skąd pochodzą śródtytuły, wygrywa marchewkowe pole** ;)
** Nawiasem mówiąc, marchewkowego pola też nie było w książce.




Komentarze

Copyright © Bajkonurek