Miłość, wojna, rewolucja, czyli musical "Doktor Żywago"


Przy oglądaniu musicali takich jak "Doktor Żywago" nieustannie towarzyszy mi wizja kogoś, kto siedzi sobie, czytając grubą powieść o skomplikowanych losach jednostki na tle wielkich wydarzeń historycznych, po czym stwierdza "no spoko, ale dodałbym tu parę piosenek". Jeśli czytaliście nagrodzone literackim noblem dzieło Borysa Pasternaka, to podejrzewam, że raczej nie kojarzyło wam się z czymś, z czego można byłoby zrobić musical. Niemniej, autor tekstów piosenek, Michael Korie, ma na koncie m.in. musicalową adaptację "Gron gniewu", co kolejny raz potwierdza, że piosenki da się dodać do wszystkiego.

Oglądając musicale na podstawie książek, warto też przynajmniej na chwilę zapomnieć o tekście źródłowym, zwłaszcza jeśli nie jesteście częstymi gośćmi teatrów muzycznych a każdy gwałt na dziele literackim chcielibyście karać chłostą. Chociaż sam spektakl "Doktor Żywago" i tak jest książce dość wierny (no... powiedzmy), to wiadomo - siłą rzeczy musi zawierać liczne skróty i uproszczenia. W powieści nieco inaczej wyglądało pierwsze spotkanie doktora z Larą, bohaterów było jakieś trzydzieści razy więcej i trochę dłużej jechali pociągiem. W musicalu musimy mieć samą esencję.

Źródło: www.oifp.eu

No właśnie, idąc na musical spodziewałam się oczywiście, że tą esencją będzie historia nieszczęśliwej miłości Jurija Andriejewicza Żywagi i pięknej Lary Antipowej, którym na drodze stają  rodziny, różnice klasowe, jedna rewolucja, wojna, druga rewolucja, Armia Czerwona, głód i sto tysięcy innych przeszkód. Niemniej, jeśli spodziewamy się takich "Pilotów" tylko w wersji z rosyjskim zaśpiewem, to nie można się bardziej pomylić. Mam wrażenie, że Jakubowi Szydłowskiemu w Białymstoku udało się to, co nie udało się Wojciechowi Kępczyńskiemu w Warszawie - czyli epicka, emocjonalna produkcja, która nie dość, że mówi o czymś więcej niż tylko historia nieszczęśliwego romansu, to jeszcze nie zapomina, że jest teatrem i w pełni wykorzystuje możliwości sceny, bez konieczności uciekania się do powietrznych bitew na ledowych ekranach.

Sporo będzie pewnie w tej recenzji porównań obu musicali, aczkolwiek można by tu sięgnąć nieco głębiej, bo oba czerpią z tej samej tradycji, czyli musicali Schönberga (chociaż twórca libretta, Michael Weller, to przedstawiciel zupełnie innej szkoły - facet jest scenarzystą musicalu "Hair!"). Schönberg dzięki "Les Miserables" i "Miss Saigon" stworzył taką idealną musicalową sztancę, w której mamy wielką miłość, wielkie wydarzenia historyczne i wielkie widowisko. Ba, nawet ustawienie postaci jest podobne - dwie kobiety, dwóch mężczyzn i jeden cwaniak, który doskonale odnajdzie się w każdych czasach i przy każdej władzy. Analogie znajdziemy również w piosenkach. "Doktor Żywago" nie zrobił jednak furory na Broadwayu - być może czasy wielkich widowisk z historią w tle już się skończyły i teraz w cenie są musicale znacznie nowocześniejsze i bliższe rzeczywistości ("Hamilton", który - jakby nie było - też czerpie z wielkiej historii, to już zupełnie inna jakość).

Źródło: www.oifp.eu

"Epicki" - to słowo zdecydowanie pasuje do musicalu, a nowoczesna scena Opery i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku tę epickość umożliwia. Czego tu nie ma! Kilkupoziomowa scena, zjeżdżające z góry drzewa, piętrowe okopy, karabiny maszynowe, olbrzymi pomnik Lenina i wjeżdżający z ciemności prosto na scenę wielki pociąg. Z wielkiego balu przenosimy się na moskiewski dworzec, z dworca - do okopów i frontowego szpitala, potem z powrotem do Moskwy, a potem za Ural. Przy całej tej monumentalności musical nie zapomina jednak, że cały czas jesteśmy w teatrze - sporo jest rozwiązań czysto "symbolicznych", jak brama zmieniająca się w dom z kominkiem, gra świateł i cieni (scena z latarkami!), czy takie proste zabiegi jak wykorzystanie różnych poziomów sceny jako pokazanie różnych warstw społecznych czy pozycji bohaterów. Na scenie w Białymstoku gra dosłownie każdy pion i poziom i wszystko ma znaczenie. Nie wiem, na ile to wyobraźnia amerykańskich, a na ile polskich twórców, ale bardzo boleśnie widać, jak wiele jeszcze "Piloci", gdzie wszystko jest płaskie i dosłowne, mają do nadrobienia.

Warstwa muzyczna "Doktora Żywago" nie obfituje raczej w wielkie przeboje, które od razu wpadałyby w ucho, co być może pogrzebało jego szanse na Broadwayu. Czy inaczej - brakuje tu piosenki, która mogłaby stać się hitem w oderwaniu od sceny. Bo na scenie zupełnie innego wyrazu nabiera choćby taki tekst jak Dziś (Now). Niby zwykła piosenka miłosna, nie ma mocy takiej jak "Ostatnia noc świata" z "Miss Saigon", ale... W spektaklu ten utwór to list znaleziony przy jednym z żołnierzy z oddziału Żywagi, skierowany do jego ukochanej. Wiedząc, że nadawca nigdy nie spotka się ze swoją dziewczyną, Lara i Jurij Andriejewicz czytają go na głos, wyznając sobie miłość cudzymi słowami. Niby proste, a jak zupełnie zmienia i pogłębia przekaz. W ogóle - piosenek o miłości w tym musicalu o wielkiej namiętności jak na lekarstwo. Oczywiście - cały czas jest ona obecna, czy to we wszystkich utworach "rewolucyjnych", czy to w piosence, gdy bohaterowie przed wyjazdem z Moskwy żegnają się ze swoim domem, wiedząc, że już nigdy do niego nie powrócą. Albo w świetnej i jednej z bardziej popularnych piosenek ze spektaklu, czyli It Comes As No Suprise (nie mam niestety pojęcia, jaki jest polski tytuł, bo jak jakiś dzban nie kupiłam programu ;)), gdzie dochodzi do konfrontacji żony i kochanki pana doktora. Mamy też piosenkę, którą śpiewają kobiety osamotnione przez mężów, którzy poszli na wojnę - o tym, że wcale nie są nieszczęśliwe z tego powodu. I znowu, cholera, poczułam żal - czemu ach czemu w "Pilotach" jeśli już nie śpiewają o miłości, to śpiewają o herbacie?



Rzeczą, która może o 180 stopni zmienić odbiór spektaklu jest obsada, i powiem szczerze, że kiedy zobaczyłam, że tytułową rolę gra niejaki Łukasz Zagrobelny, to jęknęłam głośno. Nie przepadam za takimi popowymi głosami i tutaj akurat zdecydowanie wymieniłabym go na Jana Traczyka z "Pilotów". Niemniej w miarę spektaklu przeszkadzał mi coraz mniej, zdecydowanie rozwinął się aktorsko i głosowo, i można powiedzieć że moja sympatia do niego rosła wprost proporcjonalnie do stopnia rozchełstania jego koszuli ;) Tym bardziej, że Jurij Żywago to nie jest wcale taki bohater, którego trzeba lubić czy kibicować, a stosunek do niego (w powieści, w filmie i wreszcie w musicalu) mam dość ambiwalentny - jakby nie było, facet zdradza żonę tylko dlatego, że ta jest dla niego zbyt zwykła, i goni za jakimś cieniem, który poznał w momencie adrenaliny. A jednak Zagrobelnemu udało się wykrzesać w widzach szczyptę zrozumienia dla bohatera, który znalazł się między młotem a kowadłem, czy raczej - między sierpem a młotem, z jednej strony wielka miłość, z drugiej - wielka historia. Z jednej strony - powinności wobec rodziny, z drugiej - wobec Rosji czy wręcz ludzkości. Bez żadnych fałszywych nut (dosłownie i w przenośni) wypadły też główne role kobiece, zwłaszcza we wspomnianej konfrontacji, gdy obie - żona i kochanka - stają naprzeciw siebie. Niezły jest Tomasz Bacajewski jako Strielnikow, który w książce był dla mnie mocno nieokreślony, a tutaj nagle wyrasta na postać nie mniej tragiczną niż sam Żywago. I jest wreszcie Tomasz Steciuk jako płynący z wiatrem Komarowski - postać wręcz stworzona dla tego aktora. Tu niestety zawiodła mnie jedna jedyna rzecz - pamiętając Steciuka jako Szefa w "Miss Saigon", cały czas czekałam na jakieś wielkie hiperepickie solo Komarowskiego (z tancerkami wyposażonymi w sierpy i młoty, albo czymś w tym rodzaju), które niestety nie nastąpiło ;)

Nad librettem znęcać się nie będę, bo za dużo działo się na scenie, żebym miała skupiać się na rymach częstochowskich, ale o dziwo jakoś nie dopatrzyłam się większych wpadek, a jestem ich gorliwym tropicielem. Fakt że nie znałam też oryginału, więc nie mogłam porównywać obu wersji. Może trochę zgrzytało mi "Litości za grosz" w piosence wykonywanej przez Strielnikowa, ale poza tym żaden z tekstów nie zapadł mi w pamięć (ani negatywnie, ani jakoś super pozytywnie). Niemniej - czy serio mamy w całej Polsce tylko jednego faceta, który tłumaczy libretta do musicali? ;)

Źródło: www.oifp.eu

"Doktor Żywago", chociaż stosunkowo młody (amerykańska premiera miała miejsce w 2006 roku), to jednak taki typowy musical ze starej szkoły, gdy jeszcze na scenach nie rządził "Hamilton", a twórcy nie zaprzątali sobie głowy aktualnymi problemami. W tej chwili jednak - nie tylko z powodu Hamiltona - sporo jest w nim rzeczy boleśnie aktualnych i nic dziwnego, że sięga po niego reżyser z Polski, w dodatku w teatrze tuż przy wschodniej granicy. Nagle te fajne wpadające w ucho rewolucyjne songi stają się ostrzeżeniem przed fanatyzmami i totalitaryzmami, dzieleniem ludzi na lepszych i gorszych oraz przed samą rewolucją, która prędzej czy później zjada własne dzieci. Przede wszystkim jednak ciągle mamy do czynienia z rozrywką na najwyższym poziomie. Jeśli jesteście fanami monumentalnych musicali typu "Les Miserables", to nie ma co się zastanawiać - kupujcie bilet do Białegostoku.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek