Film, który udaje, czyli o "Grze tajemnic"


Cztery lata temu ceremonię rozdania Oscarów zdominował skromny, prosty w formie i fabule, brytyjski na wskroś „Jak zostać królem”. Wygrał m.in. z takimi produkcjami jak pełne fajerwerków „Czarny łabędź” i „Incepcja”, czy mistrzowskie scenariuszowo i aktorsko „Social network” i „Fighter”. W tym roku „Gra tajemnic” ma szanse powtórzyć ten sukces. To film zrobiony dokładnie według tej samej sztancy – weźmy doskonałych brytyjskich aktorów mówiących z rozbierającym kobiety akcentem, znaną historię opartą na faktach, przeplataną z archiwalnymi ujęciami z czasów drugiej wojny światowej, napiszmy obfitujący w liczne one-linery i dramatyczne momenty scenariusz z wytyczonymi według linijki punktami zwrotnymi. Całość zrealizujmy w sposób stonowany, nieco staroświecki, bez fajerwerków i eksperymentów. O ile jednak „Jak zostać królem” kupiłam w całości i bez zastrzeżeń, o tyle „Gra tajemnic” nie zostawiła mnie już w takim poczuciu zachwytu nad obejrzaną filmową perełką. Dziwne, bo niby wszystko jest na swoim miejscu, aktorzy grają wyśmienicie, muzyka jest ładna i wprowadza w nastrój, scenariusz ma przemyślaną każdą scenę, ale jest w tym filmie jakiś fałszywy ton. 


Nie, nie chodzi tu wcale o oburzenie wywołane po raz kolejny pominięciem Polaków w filmie o Enigmie. Przyznam szczerze, że o ile o polskim wkładzie w sukces oczywiście wiedziałam, to Alana Turinga przez długi czas kojarzyłam głównie ze słynnym testem, tytułową "grą w imitację". Co nie znaczy, że z Anglikami jesteśmy kwita. Naiwnie myślę sobie, co by było, gdyby do Bletchley Park w 1939 roku zaproszono Polaków. Może druga wojna światowa skończyłaby się jeszcze szybciej, gdyby genialny Turing miał realne wsparcie ze strony panów Rejewskiego, Zygalskiego i Różyckiego? Nie zamierzam się jednak obrażać na twórców ani kwestionować wkładu brytyjskich matematyków w wygranie wojny – tym bardziej że ten film nie do końca o tym jest, chociaż i tak pewnie sporo widzów będzie traktować go jak dokument.

Prawdziwa miłość - Turing i jego komputer.
Film nie jest o Enigmie, film jest właśnie o Alanie Turingu, w którego znakomicie wcielił się Benedict Cumberbatch. Pierwsze wieści mogły sugerować, że aktor zagra kolejne wcielenie Sherlocka, bo aż się o to prosiło – wszak Alan Turing ze scenariusza to również genialny socjopata, niesympatyczny odludek, którego mózg funkcjonuje inaczej niż u reszty społeczeństwa. Gdyby żył kilkadziesiąt lat później, zapewne zdiagnozowanoby u niego zespół Aspergera – ostatnio wyjątkowo popularne wśród bohaterów filmów zaburzenie, którym łatwo wytłumaczyć wszelkie dziwactwa nietuzinkowych postaci. Turing ma problemy z nawiązywaniem kontaktów, nie rozumie żartów i aluzji (scena rozmowy kwalifikacyjnej to wręcz podręcznikowy przykład tego, jak filmowcy widzą "Aspergerów"). Ale Cumberbatchowi, chociaż niewątpliwie to dzięki "Sherlockowi" dostał tę rolę, udało się sportretować Turinga zupełnie inaczej niż detektywa, a przynajmniej widać, że robi co może – przede wszystkim na jego geniuszu jest wiele rys, popełnia błędy, odczuwa emocje, chociaż często nie umie ich nazwać. To taki bohater, którego mamy ochotę przytulić. Ciekawe, czy przytuli go Akademia podczas rozdania Oscarów ;-)

Z pozostałych bohaterów na pierwszy plan wysuwają się przede wszystkim Mathew Goode jako ultraprzystojny i pyszałkowaty Hugh Alexander, a także znakomity Charles Dance jako Komandor Denniston, który kilkoma zdaniami i spojrzeniami potrafi stworzyć wokół siebie aurę surowego wojskowego nieznoszącego sprzeciwu (chociaż pytanie czy po prostu nie zagrał brytyjskiego Tywina Lannistera pozostaje otwarte). Na plus można też zaliczyć rolę Keiry Knightley, która tym razem nie nosi pięknych sukien i eleganckich fryzur z epoki. Jej postać, podobnie zresztą jak postać Turinga, zmaga się z przeszkodami wynikającymi z rzeczy niezależnych od niej, które przecież nie powinny być przeszkodą, bo czy w matematyce istnieje płeć albo orientacja seksualna? Wszak zabawa, na podstawie której Turing oparł pomysł swojego testu polegała początkowo właśnie na odgadywaniu płci osób na podstawie udzielanych przez nich odpowiedzi. 

Ach ci eleganccy Brytyjczycy i piękna Brytyjka.

No dobrze, więc skoro aktorzy grają tak koncertowo, to gdzie ten fałszywy ton, o którym wspomniałam na początku? Po pierwsze problem w tym, że twórcy założyli sobie najwyraźniej, że zrobią film epatujący modną, szeroko pojętą "brytyjskością". Jednak chociaż akcja filmu toczy się w Wielkiej Brytanii, a w rolach głównych wystąpiła śmietanka Wyspiarzy, to jednak film nie został przez Brytyjczyków nakręcony. Reżyserem – co ze zdziwieniem stwierdziłam – jest Norweg, twórca „Kumpli” i świetnych „Łowców głów”, a scenariusz napisał Amerykanin. Dlatego to bardziej wariacja na temat tego, jak Anglię wyobrażają sobie inne nacje – wszak bohaterowie są tak "brytyjscy", jak to możliwe (elegancja - dystans - sarkazm), a scena picia herbatki na gruzach Londynu to wręcz kwintesencja tego sposobu postrzegania. A przecież nie wszyscy Brytyjczycy podczas wojny byli elegancko ubrani, zawsze mieli w zanadrzu czajniczek i filiżanki i mówili z nienagannym akcentem rodem z królewskich salonów. Sama wojna jest pokazywana równie schematycznie. Obowiązkowo musimy odhaczyć: bombowce, krycie się w tunelach metra i dzieci wyjeżdżające na wieś. Gdzieś tam gubi się ta trauma którą były dla Anglików niemieckie naloty – polski widz epatowany od dziecka obrazami obozów koncentracyjnych, gett, kryjących się w lasach partyzantów i masowych egzekucji może wręcz uśmiechnąć się pod nosem, widząc pokazywaną jako dramat idyllę bohaterów, którzy latami walczą z matematyką, dostając na to czas i fundusze, gdy tuż za kanałem masowo giną ludzie. A jeśli już pojawia się temat "prawdziwej" wojny, to łopatologicznie, jak w scenie z czołgiem wgniatającym w błoto hełm, albo bohaterem rozpaczającym nad bratem który może zginąć w konwoju. Analogicznie, w "Jak zostać królem" mamy scenę, w której Lionel Logue (w tej roli Geoffrey Rush) słucha w radiu informacji o wybuchu wojny i do pokoju wchodzi jego nastoletni syn. Żaden z aktorów nie mówi ani słowa, ale my doskonale wiemy, co sobie myślą, co myślałby w takiej sytuacji każdy ojciec. W spojrzeniu Rusha jest w tym momencie znacznie więcej treści, niż w długiej łzawej, przegadanej scenie w "Grze tajemnic". 

Turing i Turing - znajdź różnice.

Dlatego znacznie ciekawsze niż samo rozszyfrowywanie Enigmy byłoby dla mnie to, co stało się już po zbudowaniu komputera, a co w filmie zostało zaledwie zasygnalizowane. Jak pogodzić wiedzę o działaniach wroga z koniecznością utrzymania jej w tajemnicy? Jak żyć, gdy już się osiągnęło cel i co się wydarzyło między dwiema ostatnimi scenami? Jak odnaleźć się w zwykłym świecie, gdy nie możesz nikomu mówić, co robiłeś podczas wojny? Owszem, kontrast między zasługami Turinga a tym, jak został potraktowany jest mocno zaznaczony, ale twórcy zatrzymali się w pół kroku, nie chcąc szokować, nie chcąc zbytnio oskarżać, nie chcąc się nikomu narażać.


A może to po prostu jest tak, że to film bardzo dobry rzemieślniczo, ale niewiele więcej – po jego obejrzeniu zamiast zrobić „wow”, analizowałam wszystkie „za” i „przeciw”, co więcej – analizę zaczęłam już w trakcie oglądania, na chłodno. Zupełnie jakbym widziała wszystkie szwy, którymi został film pozszywany – triki reżysera, starania scenarzysty żeby wywołać w widzach określone emocje i koniec końców zgarnąć parę nagród. Jedynie w ostatniej scenie, już powojennej, poczułam prawdziwe emocje, głównie dzięki znakomitemu Cumberbatchowi. To jednak trochę za mało, żeby nazwać film genialnym. Szkoda.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek