Sen Wachowskich, czyli "Jupiter: Intronizacja"


Chyba każdy młodociany pisarz fantastyki ma na dnie szuflady takie historie, które w momencie pisania wydają się przełomowym dziełem, które zrewolucjonizuje literaturę. O żyjącym w biedzie Wybrańcu, który wplątuje się w ogólnoświatową lub wręcz ogólnokosmiczną intrygę, na czele której stoi najczarniejszy z czarnych charakterów. O pomagającym Wybrańcowi Najemniku, zwanym czasem Łowcą (może to być łowca przygód, łowca nagród lub łowca strasznych stworów – w każdym razie musi być Samotnym Wilkiem, początkowo niechętnym Wybrańcowi). W tle przemknie jakiś Mentor wprowadzający Wybrańca w realia intrygi, muszą też być walki, dużo walk, a także opcjonalny wątek romansowy. Aha, na początku powinien pojawić się prolog. Film Wachowskich wygląda wypisz wymaluj jak ekranizacja takiej powieści (bo oczywiście musi to być powieść, a najlepiej trylogia). Powieści, która udając coś „dorosłego”, powiela baśniowe schematy. Takiej, którą w końcu chowa się do szuflady, ale jak miło wraca się do niej po latach. I może dlatego mimo wszystkich "ale" jakoś trudno nie polubić filmu Wachowskich.
Mimo wszystko, Mila Kunis wygląda w filmie pięknie.
Baśniowe schematy powielają Wachowscy nie pierwszy raz, czerpiąc ze wszystkiego, co im się podoba - filozofii, literatury, mitologii. Tym razem Wybraniec wiodący nieszczęśliwe życie to półsierota Jupiter Jones (Mila Kunis), Samotny Wilk/Najemnik/Łowca to Channing Tatum ze spojrzeniem smutnego pieska, za to obdarzony bezbłędnym zmysłem równowagi – jak trzeba w ostatniej chwili złapać spadającą z kilkudziesięciu pięter kobietę, to wiadomo kogo szukać. A Czarny Charakter to Eddie Redmayne mówiący szeptem tak demonicznym, że wszyscy przeciwnicy Batmana mogą nabawić się kompleksów. Ach, i jest jeszcze Sean Bean jako kolejny Kosmiczny Najemnik, pełniący również rolę Mentora. I Douglas Booth jako rozpustny dziedzic kosmicznej fortuny. Zresztą, kogo i czego tu nie ma? Schemat goni tu schemat, pomysł goni pomysł, a bohaterowie nie bawią się w półcienie i skomplikowane osobowości.

Tego, jak bardzo zły na wielu poziomach jest tu Eddie Redmayne, nie opiszą żadne słowa. 
Uwaga, ostrzeżenie: idąc na ten film należy bezwzględnie wyłączyć krytyczne i logiczne myślenie. Jedyny dopuszczalny rodzaj aktywności mózgu to rozważania na temat atrakcyjności Channinga Tatuma po zdjęciu koszulki oraz atrakcyjności Mili Kunis po założeniu sukienki. W przeciwnym wypadku możemy bowiem zacząć zastanawiać się nad sensem niektórych scen oraz całości, co zdecydowanie psuje frajdę z oglądania. Nowy film rodzeństwa Wachowskich to bowiem z jednej strony korowód efektów specjalnych, z drugiej – ciąg absurdów i dziur logicznych oraz pokaz przeszarżowanego aktorstwa.

To prawda, efekty specjalne robią tu wrażenie. To, czego nie można odmówić Wachowskim, to umiejętność wykreowania specyficznych i zapadających w pamięć światów pełnych dziwacznych postaci. Widz jest tu wrzucany do środka akcji niemal bez wprowadzenia, wiedząc niewiele więcej niż bohaterka. I to zdecydowany plus filmu, bo nie pozwala na rozleniwienie, które ostatnio dopadało mnie w kinie na kolejnych osadzonych w znanych światach sequeli filmów Marvela. Wreszcie nie trzeba znać żadnego komiksu, żeby lepiej odnaleźć się w opowiadanej historii. Gdyby tylko ta historia miała więcej sensu… 

Niestety na tym kończą się dla mnie zalety filmu. Przede wszystkim "Jupiter..." kompletnie kładzie aktorstwo, co dziwne w przypadku dzieła, do którego przyznaje się dwóch reżyserów. Każdy gra tu sobie i na inną nutę – Mila Kunis jakby zapomniała o nagrodach i nominacjach za „Czarnego Łabędzia” i jest porażająco sztuczna, ale oczy otwierają się szeroko przede wszystkim, gdy widzimy co ze swoją postacią robi Eddie Redmayne. Jego Balem jest Złym tak przerysowanym, tak kreskówkowo demonicznym, że trudno powiedzieć czy bardziej zasłużył na Oscara, czy na Złotą Malinę. Sean Bean gra w zupełnie innym filmie, a Douglas Booth paraduje po ekranie z miną brytyjskiego dżentelmena-rozpustnika, na zmianę uwodzicielsko unosząc i opuszczając brwi. O dziwo, jedynie Channing Tatum wydaje się tu pasować do roli – jego hm, aktorski minimalizm, świetnie sprawdza się w postaci najemnika. Najemnika wilka albinosa ze skrzydłami, dodajmy. Chciałabym zobaczyć burzę mózgów, która doprowadziła do powstania tego pomysłu.

Powtórzmy raz jeszcze: Channing Tatum gra tu człowieka-wilka albinosa ze skrzydłami. A ponieważ skrzydeł został pozbawiony, ma w zamian kosmiczne wrotki. Chcę przespacerować się po wyobraźni Wachowskich, bardzo chcę. 
I przy tym wszystkim, co dziwne, to wcale nie jest zły film. To raczej film z gatunku „tak zły, że aż dobry”. Nie irytuje, tylko bawi. Drewniane dialogi mogą poprawić humor na parę dni z rzędu („Psy. Uwielbiam psy” automatycznie trafiło na listę moich ulubionych cytatów filmowych), a obserwowanie jak Eddie Redmayne demonicznie charczy (po filmie producenci chyba musieli zafundować mu jakieś sanatorium), sprawia autentyczną przyjemność. Bo – odrzucając na bok wszystkie złośliwostki – film to po prostu nowa wersja tej samej baśni opowiadanej nam od dzieciństwa przez rodziców, książki, filmy i komiksy. A przecież wszyscy lubimy baśnie, choć nie zawsze lubimy się do tego przyznawać. I chociaż trochę się podśmiewamy, ironizujemy, traktujemy takie filmy z góry, to gdzieś tam w głębi serca bawimy się doskonale.

Wachowscy postawili sobie poprzeczkę dość wysoko, kręcąc „Matrixa”, film, który jakimś cudem tematem i formą trafił idealnie w swój czas, chociaż miał dokładnie te same zalety i wady, co „Jupiter”. Ich najnowsze dzieło raczej nie powtórzy tego sukcesu, ale nie zdziwiłoby mnie, gdyby za parę lat okazało się, że w pewnych kręgach jest to film kultowy. 

Komentarze

Copyright © Bajkonurek