Ślepcy idą na wybory - Jose Saramago i "Miasto białych kart"

Trudno chyba o bardziej adekwatną powieść do czytania przed wyborami niż "Miasto białych kart", political fiction zmarłego pięć lat temu Jose Saramago. Podejrzewam, że spora część z Was przeżywa w tym momencie rozczarowanie demokracją i wszystkimi kandydatami na prezydenta, zwłaszcza po ostatniej debacie. Zamiast konkretów dostajemy gładkie frazesy, programy nie mają oparcia w faktach i chyba naprawdę niewiele osób ma złudzenie, że wybory mogą coś zmienić. Z drugiej strony inna spora część zupełnie się tym faktem nie interesuje i w niedzielę ominie lokale wyborcze. Zarówno dla jednych, jak i dla drugich jest ta książka.


Bohaterowie "Miasta białych kart" idą na wybory. Co prawda nie prezydenckie, a samorządowe. Najpierw wszystko zapowiada klęskę frekwencyjną - na zewnątrz rozpętuje się ulewa, lokale wyborcze świecą pustkami. Potem jednak, nieoczekiwanie, w ich stronę zaczyna zmierzać tłum, gnany dziwnym impulsem, który każe ponad 80 procentom wyborców wrzucić do urn białe kartki. I co z tego, możecie zapytać, dość dziwny punkt wyjścia powieści. Cóż, okazuje się, że ten dziwny gest nie wiadomo z czego wynikający, nagle sprawia, że demokracja w całym kraju zaczyna drżeć w posadach.

Tu dochodzi do głosu prawdziwy kunszt, przez który wiele lat temu zachwyciłam się prozą Saramago. Jak w swoich poprzednich powieściach wokół jednego pomysłu, jednego zdarzenia buduje cegiełka po cegiełce niesamowitą, nieprzewidywalną, niepokojącą a zarazem dziwnie rzeczywistą historię. Najpierw jak w reportażu śledzimy reakcje prezydenta,  premiera i jego rządu, mediów i samorządowców. Czy cała akcja była zaplanowana, a jeśli tak, to przez kogo? Dlaczego głosujący wyszli do urn dopiero o czwartej, kto dał im sygnał? Władza opuszcza miasto, licząc (!) że dzięki temu zapanuje w nim chaos i anarchia, co da im prawo do opanowania sytuacji. Jako że dzieje się wręcz przeciwnie, miasto zostaje otoczone murem i wojskiem, paniczne działania polityków stają się coraz bardziej absurdalne, a cała historia niepostrzeżenie staje się czymś więcej niż opowieścią o pewnym nieudanym głosowaniu.

Saramago błyskotliwie opowiada o mechanizmach władzy, służb, sądów i mediów oraz o tym, jak blisko totalitaryzmu może stanąć demokracja. Jednocześnie jednak snuje nieoczekiwanie pogodną wizję społeczeństwa bez polityków. O tyle nieoczekiwanie, że książka jest swego rodzaju sequelem wstrząsającego "Miasta ślepców". To akurat jest jej największą wadą - postaci z poprzedniej książki wprowadzone są dość sztucznie, a osoby które sięgną po "Miasto białych kart" tylko z tego powodu, mogą poczuć się zawiedzione brakiem mięsnych, drastycznych opisów i równie szokującej historii.

Jak we wszystkich powieściach Saramago zarówno sceneria, jak i bohaterowie są uniwersalni, pozbawieni nazw i imion, identyfikowani poprzez funkcję lub wygląd. Równocześnie jednak noblista wykazuje się sporym poczuciem humoru, parodiując sam siebie w scenie, gdy debatujący o sprawie agenci kłócą się, jak mają określać jedną z "podejrzanych", czy nie mogą po prostu po nazwisku, albo gdy prowadzący śledztwo komisarz w ściśle tajnej rozmowie łączy się z ministrem i rozmawiają ze sobą używając absurdalnych pseudonimów i kryptonimów.

Dzień dobry, mówi maskonur, Dzień dobry maskonurze, odpowiedział albatros, Pierwszy kontakt z lokalną ptasią fauną, przyjęcie bez wrogości, skuteczne przesłuchanie z użyciem mewy i mewa, otrzymane dobre wyniki, Konkretne, maskonurze, Bardzo konkretne, albatrosie, zdobyliśmy piękną fotografię stada ptaków, jutro przejdziemy do analizy gatunków, Gratuluję, maskonurze, Dziękuję, albatrosie, Słuchajcie no, maskonur, Słucham, albatrosie, Proszę nie dać się zwieść chwilowej ciszy, maskonurze, jeśli ptaszki nie ćwierkają, to nie znaczy, że nie ma ich w gniazdach (...) .

Większość ludzi proza Saramago odstrasza mniej więcej tak jak filmy Oliveiry. Patrząc na długie zdania, w których nie widać dialogów i opisów, spodziewamy się nudy. Nic bardziej mylnego. W "Mieście białych kart" nie znajdziemy traktatów filozoficznych, tylko wciągającą powieść sensacyjną, z agentami, dochodzeniami, przesłuchaniami, w gruncie rzeczy bardzo "filmową", chyba najbardziej z powieści noblisty, zwłaszcza w drugiej, kryminalnej części. Do tego, chociaż noblista nie krył swoich ostro lewicowych przekonań, w książce obrywa się każdej władzy - bo każda władza stosuje te same manipulacje, frazesy, każda szuka winnych swojej nieudolności wśród wszystkich oprócz siebie. Nie dostaniemy jednak łatwych odpowiedzi i jednoznacznego zakończenia, na koniec powieści zostaniemy z wieloma pytaniami. A jednym z nich będzie może, jak tu głosować i czy nasz gest wrzucenia kartki do urny - z krzyżykiem lub nie - ma na coś jakikolwiek wpływ?

Miłej ciszy wyborczej.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek