Wszyscy jesteśmy Polyannami - "Kraina jutra"


Motyw innego świata, istniejącego równolegle do naszego, to jeden z moich ulubionych motywów literackich i filmowych. Narnia, Hogwart, Londyn Pod, a nawet groźne "Tunele" rządzone przez Styksów - kto nie chciałby chociaż na chwilę przenieść się do którejś z tych alternatywnych rzeczywistości? A z innej beczki - kto nie marzył o wehikule czasu i podróży w przeszłość lub przyszłość jak Marty McFly? Jako dziecko wierzyłam, że za podartą tapetą w moim pokoju kryje się magiczna kraina, a "Powrót do przyszłości" to jedna z moich ulubionych filmowych serii, dlatego "Kraina jutra" to film idealnie wpisujący się w moje potrzeby. Toteż nie dość, że sama wybrałam się do kina, to jeszcze zaciągnęłam rodziców, z którymi ostatni raz byłam w kinie... no, dawno temu.


Strzał w dziesiątkę - "Kraina jutra" to idealny film familijny, zrozumiały dla każdego od lat pięciu do stu pięciu, a zarazem z na tyle mądrym przesłaniem, żeby nikt nie uważał czasu spędzonego w kinie za "stracony na głupoty". Już od samego początku przypominają się oglądane w sobotnie i niedzielne poranki filmy w familijnym paśmie, kino Nowej Przygody dla młodszych widzów, którzy wciąż wierzą w to, że niemożliwe jest możliwe. Rozbrzmiewają w "Krainie jutra" echa "Gooniesów" i "Powrotu do przyszłości", ale i widzowie, którzy rośli razem z "Harrym Potterem" znajdą w tym filmie coś dla siebie.

Pierwsze sceny, utrzymane w stylistyce retro, to nostalgiczna podróż do dzieciństwa, gdy w sobotę czekaliśmy na disneyowskie pasmo w TVP, a po odcinku "Kaczych opowieści", "Małej syrenki" albo "Aladyna" emitowany był pokrzepiający film familijny.

Również bohaterowie przypominają typy, które kojarzymy z innych tego rodzaju produkcji. Kryjąca tajemnice przed rodziną, skłonna do ładowania się w kłopoty nastolatka (jak to w filmach Disneya bywa, wychowywana przez samotnego ojca, który na dodatek właśnie ma stracić pracę) okaże się wybrańcem - znamy to, prawda? Do tego zgorzkniały genialny naukowiec (starzejący się jak wino George Clooney - serio, chyba właśnie dorosłam do tego, żeby uznać go za rzeczywiście przystojnego), drugi genialny naukowiec, który jednak przechodzi na ciemną stronę mocy, a do tego obdarzony uczuciami android - wszystkich tych bohaterów już kiedyś spotkaliśmy, ale wcale nam to nie przeszkadza. To właśnie razem z nimi wyruszymy do magicznej "Krainy jutra".

Piszę "magicznej", chociaż w odróżnieniu od Narni czy Hogwartu to nie magia napędza tę rzeczywistość, a technologia. Tomorrowland to świat stworzony przez geniuszy dla geniuszy, przez marzycieli dla marzycieli, prawdziwa disneyowska utopia. Tworząc takie miejsce, twórcy poszli niejako pod prąd ostatnim trendom w kinie młodzieżowych, które ostatnio gustuje raczej w antyutopiach i dystopiach ("Igrzyska śmierci", "Więzień labiryntu", "Dawca pamięci"). Tymczasem tutaj mamy utopię z prawdziwego zdarzenia, której istnienie, wbrew wszystkiemu, wciąż ma sens.

Doktor House i doktor Doug Ross na jednym ekranie. Czego chcieć więcej?

Jeśli chodzi o sam wygląd tego technologicznego raju, to kilka rozwiązań naprawdę robi wrażenie. Wielką radochę sprawiły mi zwłaszcza wielopoziomowe baseny - czekam aż na takie rozwiązanie wpadnie któryś z aquaparków - ustawię się pierwsza w kolejce. Również sceny na Ziemi bywają świetne - sekwencja w sklepie dla geeków to mała perełka, a moment startu rakiety ukrytej na wieży Eiffela sprawił, że aż wewnętrznie pisnęłam z zachwytu. Ale tu zgłaszam pierwsze zastrzeżenie - jeden z bohaterów wspomina, że do tworzenia tego nowego wspaniałego świata zaproszeni zostali nie tylko naukowcy, lecz także artyści - gdzie w takim razie podziało się jakiekolwiek życie kulturalne "Krainy jutra"? Czyżby humaniści zostali wykorzystani jedynie do tego, żeby techniczne rozwiązania wyglądały ładniej? Trochę szkoda, tym bardziej że artysta i architekt to niekoniecznie jedno i to samo. A gdyby był to również świat malarzy, aktorów, muzyków, uzdolnionych kucharzy? Wszak nie samą mechaniką i fizyką człowiek żyje...

Drugie zastrzeżenie to niestety liczne dziury scenariuszowe, które zaczynają się w coraz większym natężeniu pojawiać zwłaszcza w drugiej połowie filmu. Gdzie pozostali zaproszeni do innego świata? Co z jego mieszkańcami? Również motywy kierujące profesorem Nixem pozostają dość niejasne, zwłaszcza że w "Krainie jutra" zamiast obiecanych naukowców, geniuszy i artystów widzimy tylko jego i jego androidy. Jakim cudem to właśnie on stał się spadkobiercą Eiffela, Verne'a, Tesli i Edisona? Również sposób, w jaki Casey wpada na pomysł uratowania świata razi naiwnością i wynika praktycznie znikąd.

O dziwo, po początkowych zgrzytach nie raził mnie aż tak bardzo polski dubbing, chociaż chronicznie go nienawidzę. Co prawda podkładanie głosów odebrało Clooneyowi i Lauriemu połowę środków aktorskich, ale nie przeszkadzało tak, jak w "Opowieściach z Narni" albo "Harrym Potterze", gdzie praktycznie zabiło dla mnie urok filmów. Nic jednak dziwnego, że znacznie bardziej doceniłam jako aktorkę Raffey Cassidy grającą Athenę. Coś czuję, że przed trzynastolatką otwiera się właśnie wielka hollywoodzka przyszłość. Trudno mi natomiast ocenić, czy brak humoru w filmie i suche żarty to kwestia oryginalnego scenariusza czy raczej tłumaczenia. W tej arcyoptymistycznej historii jest bowiem zdecydowanie za mało uśmiechu i poczucia humoru, który mógłby dodać trochę wytchnienia między kolejnymi scenami akcji. Tym bardziej że postać Clooneya aż się prosi o więcej zgryźliwych ripost.

Mała futurystyczna Audrey Hepburn - to Raffey Cassidy jest najjaśniejszym punktem tego filmu.

Wszystkie technologiczne cuda służą jednak wyraźnie ultrapozytywnemu przesłaniu filmu, którego scenariusz pisał najwyraźniej ktoś inspirujący się Polyanną - główna bohaterka jest optymistką i marzycielką do entej potęgi, wygłasza morały godne mistrza Yody i nie traci ducha w żadnej sytuacji. Na szczęście po kilku wywołujących zgrzytanie zębów tekstach jej postać zostaje skonfrontowana najpierw z Atheną - androidem o nie do końca jasnych intencjach, a potem z Georgem Clooneyem, którego zgorzkniałość znacznie tonuje tęcze i jednorożce z pierwszej połowy filmu. Co nie znaczy, że jakkolwiek zmienia jego wymowę i optymistyczne przesłanie - również skrajne różne od ostatnich dystopijnych produkcji.

A teraz niespodzianka - Tomorrowland istnieje naprawdę, wystarczy wybrać się do Disneylandu...

Film - oprócz tego że jest jedną wielką reklamą jednego ze "światów" disneyowskich parków rozrywki - wysyła do nas bowiem wyjątkowo prosty, optymistyczny i zaskakujący apel - wszystko zależy od nas. Nie zdradzając zakończenia i dość przewrotnego monologu Hugh Lauriego, napiszę tylko, że twórcy raz jeszcze idą wbrew apokaliptycznym i postapokaliptycznym wizjom, a zamiast inwazji zombie, przeludnienia i piekła zmian klimatycznych widzą w przyszłości nadzieję. Co może i jest naiwne, a Katniss Everdeen postukałaby się w czoło, ale do mnie jakoś dziwnie przemówiło. Czego i wszystkim życzę.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek