Między nami agentami - "Agentka"


Chyba nie tylko ja mam wrażenie, że w ostatnich latach zaroiło się na wielkich i małych ekranach od ciekawych pierwszoplanowych postaci kobiecych. To, co kiedyś było dla producentów ryzykiem, zwłaszcza w kinie akcji, przynosi twórcom coraz większe zyski. "Mad Max" ze świetną rolą Charlize Theron to chyba najlepszy przykład, ale wcześniej były "Igrzyska śmierci", "Czarownica", "Grawitacja", a w świecie serialowym chociażby "Agentka Carter".

"Agentka" Susan Cooper, grana przez Melissę McCarthy w najnowszym filmie Paula Feiga ma z Peggy Carter coś wspólnego - obie, zamiast działać w terenie, ryzykować życiem i przeżywać przygody przy okazji ratując świat, zostają posadzone za biurkiem.  O ile jednak dla Peggy degradacja wynika z nierówności płci i sytuacji po drugiej wojnie światowej, o tyle Susan została urzędniczką niejako na własne życzenie - chociaż żyje w świecie, gdzie kobiety nie muszą już mężczyznom niczego udowadniać, brak jej pewności siebie. Jest do bólu zwyczajna, jak pani z okienka na poczcie. Zamiast strzelać, spiskować i szpiegować jest tylko "głosem" w uchu Jamesa Bonda, przepraszam, Jude'a Lawa, udzielając mu wskazówek i opiekując się nim podczas misji. Jednak pewnego dnia coś pójdzie nie tak, i to bardzo - skompromitowana zostanie cała agencja i zabraknie szpiegów do działań w terenie. Zapewne domyślacie się, kto będzie musiał wyjść zza biurka i wziąć sprawy we własne ręce...


Kreacja głównej bohaterki była dla mnie sporym zaskoczeniem. Film, przynajmniej w zapowiedziach, wydawał się być jednym wielkim nabijaniem z tuszy, niezdarności i gaf bohaterki. Nic bardziej mylnego. Agentka Cooper to jedna z nielicznych postaci kobiecych, która nie musi specjalnie udowadniać, że jest równie dobra, jak mężczyźni, bo po prostu taka jest i już - w końcu przeszła te same testy, co jej koledzy z agencji. O ile jednak filmów akcji z silnymi postaciami kobiecymi widzieliśmy już całe mrowie, o tyle bardzo brakowało mi filmu, w którym wreszcie pojawi się kobieta i... mnie rozśmieszy. No i pojawiła się Melissa McCarthy, która w swojej roli jest po prostu przezabawna, przeurocza, przecudowna... no brak mi słów, żeby opisać, jak bardzo zdobyła moje serce. W swojej roli z nieporadnej urzędniczki zmienia się w Jamesa Bonda, przeskakuje z wcielenia we wcielenie, ani na moment nie przestając być sobą. I, co ważne, nie śmiejemy się z jej niedoskonałości. Nie wyśmiewamy jej, bo jest od nas gorsza, wręcz przeciwnie - momentami zazdrościmy refleksu i pewności siebie oraz zawsze udanych ciętych ripost. A chociaż niektóre żarty w filmie są mocno nie na miejscu (no naprawdę, czy kogoś jeszcze śmieszą sceny wymiotowania czy okrzyk, że ktoś zrobił kupę...), to ten typ filmu, w którym jesteśmy w stanie to twórcom wybaczyć, bo równoważą je inne, dużo zabawniejsze. 



Film oprócz roli Melissy McCarthy stoi aktorstwem. Jude Law błyszczy jako parodia Jamesa Bonda, Jason Statham jako parodia Jasona Stathama (jego nieprawdopodobne historie z licznych misji oraz kolejne przebrania to małe perełki), a Rose Byrne jako zimna żmija próbująca sprzedać bombę atomowę. Do tego Peter Serafinowicz jako Aldo, trzystuprocentowy Włoch dobierający się do każdej kobiety, jaką napotka oraz wiele innych postaci epizodycznych, jak Björn Gustafsson w roli szwedzkiego ochroniarza Antona oraz... 50 Cent. Trochę odstaje od reszty obsady Miranda Hart jako przyjaciółka głównej bohaterki - miałam wrażenie, że jej rola jest zupełnie pozbawiona emocji i że aktorka stara się być zabawna na siłę. Szkoda.

Nie jest to pierwszy film Paula Feiga z głównymi rolami kobiecymi, wręcz przeciwnie - patrząc na jego filmografię widać, że to jego ulubiony repertuar i że woli współpracować ze scenarzystkami, nie scenarzystami. Jak dotąd jednak było mi z filmami tego pana zupełnie nie po drodze - mało tego, "Druhny", mimo powszechnych pochwał i nawet nominacji do Oskara nadal będę uważać za okropny film z jeszcze gorszym scenariuszem i bohaterkami, których ani trochę nie polubiłam. Tymczasem "Agentka" nie jest po prostu śmiesznym Jamesem Bondem w spódnicy, tylko pełnokrwistą postacią, jest swoja własna i nie musi się z nikim ścigać. Oby tak dalej - byłam pełna obaw, słysząc, że Feig szykuje "Pogromców duchów" z żeńską obsadą - teraz jednak daję mu kredyt zaufania, a na kolejny film pójdę w ciemno. Tym bardziej, że znowu zagra w nim Melissa McCarthy.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek