Wiedźmin na planecie Midgaard, czyli "Pan Lodowego Ogrodu", tom 1


Sięgnęłam po pierwszy tom "Pana Lodowego Ogrodu" w momencie, kiedy wszyscy wokół zdążyli już przeczytać wszystkie cztery. Jakimś cudem jednak udało mi się zachować głowę nieskażoną wiedzą, o czym ta książka jest, dzięki czemu nic nie mogło mi zepsuć lektury. Ale powiem szczerze, że sama nie wiem, czy mi się podobało bardzo czy tylko trochę, a może jednak nie podobało mi się w ogóle. Problem w tym, że ta książka ma wiele rzeczy, które w literaturze fantasy uwielbiam i chyba wszystkie, których nie trawię. Spróbuję więc dokonać analizy moich odczuć, bo na szczęście żaden cyfral nie blokuje mi emocji ;) Uwaga, będą spoilery jak stąd do Midgaardu.

1) Nie lubię, kiedy bohater jest kolejnym Wiedźminem

Jeszcze zanim sama przeczytałam książki Sapkowskiego, zauważałam w polskiej literaturze fantasy pewien szczególny typ bohatera. Mężczyzna, dobrze zbudowany, samotny, ewentualnie nieszczęśliwie zakochany, supersilny, a przede wszystkim pozbawiony emocji czy uczuć. Vuko Drakkainen to spadkobierca Geralta w linii tak prostej, że zaczęłam zastanawiać się, czy jego matka nie miała przypadkiem na imię Yennefer. O ile jednak Wiedźminowi w odczuwaniu przeszkadzały geny, o tyle Drakkainen ma wszczepionego cyfrala - czyli takiego dżinksa, który pozwala widzieć w ciemności, wyczuwać zapachy aż do DNA, spowalniać czas podczas walki i tak dalej, dzięki niemu bohater ma wiedźmińskie zmysły jest niemal nadczłowiekiem. W ten sposób Vuko powinien w spokoju wykonać swoją misję - poszukiwania ziemskiej ekspedycji zaginionej na planecie Midgaard wśród społeczeństwa żyjącego na poziomie naszego średniowiecza. Cyfral blokuje również wspomniane emocje i uczucia, chociaż jakby się tak zastanowić, nie do końca - Drakkainen, podobnie jak Geralt, wciąż żywi wątpliwości, co do tego, czy postępuje słusznie i szlachetnie wikła się w coraz to nowe kłopoty, pomagając słabszym. Cyfral nie pozwala mu jedynie na załamanie nerwowe po kolejnym zabójstwie czy ataku dzikiego stwora. Nie blokuje za to ironii i ciętego dowcipu. Hm, skąd my to znamy?

Wpis sponsoruje Hieronim Bosch.
Jakby te podobieństwa nie były oczywiste, imię "Vuko" znaczy po chorwacku "wilk". Sprytne. Trzeba jednak oddać Grzędowiczowi sprawiedliwość - nadludzkość bohatera jest tu bardzo dobrze umotywowana i nie oznacza, że nie popełnia on błędów. Wręcz przeciwnie.

2) Nie lubię, kiedy książka jest za bardzo pierwszą częścią Sagi przez wielkie S...

Podczas czytania widać, że autor od razu rozplanował sobie historię na kilka tomów, co oczywiście nie jest wadą, tylko że wskutek takiego zabiegu cały czas "czekamy, aż się rozkręci" i... rozkręca się dopiero na ostatnich stronach, a i to nie do końca. Co nie znaczy, że jest nudno. Brakowało mi tylko w książce jakichś wyraźniejszych punktów kulminacyjnych, takich "wow" w stylu Wikinga z okularami przeciwsłonecznymi, który pojawił się pod koniec. Bo w gruncie rzeczy całe śledztwo Drakkainena przez większość powieści opiera się na niejasnych poszlakach i żmudnych pytaniach do kolejnych mieszkańców Midgaardu. Bardziej emocjonujące są "questy", jakie bohater wykonuje na marginesie swojej misji ratunkowej, jak walka z żelaznym bluszczem. 

3) ...i przypomina grę RPG

No właśnie, questy. Podczas czytania miewałam wrażenie takiego typowego erpega. Mamy jakąś misję i zadania poboczne, podczas których zdobywamy przydatne przedmioty. Mikstury, które leczą rany. Rozmowy w karczmie. Ciskanie bohaterem od jednej postaci-która-podobno-coś-wie do drugiej. Zdobywanie doświadczenia w potyczkach z potworami. I na końcu walka z bossem. Można powiedzieć, że taki urok fantasy (zresztą najpierw było fantasy, a dopiero potem RPG), ale przecież wcale nie musi takie być. Tymczasem gdy Vuko chciał jechać do Krainy Węży, ja czekałam tylko aż któryś z jego towarzyszy powie "przed wyruszeniem w drogę musimy zebrać drużynę".


4) Nie cierpię, kiedy autor co chwilę eksperymentuje z narracją, bo uważa, że tak będzie fajniej

Ogólnie wnerwiają mnie historie prowadzone z tysiąca punktów widzenia - przez dwa tomy wyjątkiem była dla mnie "Pieśń Lodu i Ognia", ale przy trzecim też zaczęło to być dla mnie męczące. W "Panu Lodowego Ogrodu" mamy trzy rodzaje narracji, przy czym historia Vuko Drakkainena opisywana jest raz w pierwszej, raz w trzeciej osobie, co zapewne ma jakiś związek z aktywacją cyfrala - jakby bohater patrzył na siebie z boku. Tylko że tak naprawdę wydało mi się to zbędnym zabiegiem, bo niewiele zmienia w samej historii.

Oprócz tego mamy jeszcze dalekowschodnią w stylu opowieść "inicjacyjną" o jakimś młodzieńcu, synu cesarza, który dorasta do swojej roli, po drodze ucząc się rządzenia i miłości. Historię samą w sobie straszliwie przewidywalną, ale opisaną dość ciekawie i emocjonująco momentami, chociaż akurat sam książę jest postacią wybitnie nudną i szeleszczącą papierem. Tyle że jak na razie nie wiadomo, jaki ma ona związek z historią Drakkainena (no albo wiadomo, ale ja nie dostrzegłam wskazówek w tekście). I jeśli czytałam i liczyłam, że pod koniec obie historie złączą się w jakiś megazaskakujący sposób (np. okaże się, że książę to wędrowiec, którego spotkał bohater, że ma jakiś związek z Van Dykenem, albo że to któryś z "Wikingów") to się przeliczyłam. A gdyby książka się jednak źle sprzedawała i kolejne tomy by nie powstały? Oj, wkurzyłabym się.

No ale nie jest przecież tak źle. "Pan Lodowego Ogrodu" to naprawdę wciągająca książka i zalety chyba jednak przeważają nad wadami, bo odkąd zamknęłam pierwszy tom, mam ochotę lecieć do biblioteki po drugi (i dowiedzieć się, o co do cholery chodzi z tym księciem). 

5) Lubię, kiedy trudno jest wskazać gatunek

"Pan Lodowego Ogrodu" to przykład idealnego mariażu fantasy z science-fiction - dwa tak różne gatunki zazębiają się zupełnie bezboleśnie. A przecież to takie proste - ziemska ekspedycja na planecie podobnej do naszej, tylko... rodem z powieści fantasy. Sam autor gra umiejętnie tym motywem - wszak Vuko Drakkainen, mimo iż pochodzi z jakiejś bliższej lub dalszej przyszłości jest jednym z nas i doskonale zna popkulturalne motywy, łącznie z tymi pochodzącymi z fantasy. Momentami okazują się one wręcz przydatne bardziej niż szkolenie w bazie kosmicznej. A zarazem nie jest to nachalne epatowanie i nieustanne mruganie okiem do widza.




6) Lubię, kiedy autor nie udaje Tolkiena

Grzędowiczowi, trzeba to przyznać, udało się wykreować wyjątkowy świat fantasy, niby podobny do setek innych (pseudośredniowiecze), ale zarazem oryginalny i nieprzewidywalny. Magia nie jest tu domeną szkolonych w gildiach czarodziejów, tylko nieokiełznaną siłą (no, przynajmniej dopóki nie znajdzie się ktoś, kto ją okiełzna, pardon my spoiler), potwory nie są atakującą bezwolnie masą, tylko inteligentnymi przeciwnikami, wszystko, co dla Drakkainena nowe, intryguje również czytelnika - cały czas kłębiły mi się w głowie pytania o ten świat, jego religię, kulturę, społeczeństwo. A przy tym świat ten jest nam bardzo bliski - głównie dzięki bohaterowi, który niepojęte dla siebie zjawiska nazywa naszą terminologią, przez co udaje mu się je "oswoić".

Grzedowicz sięga też znacznie dalej niż tradycyjne źródła autorów fantasy. Chociaż powieść zapowiada się kolejną wariacją na temat mitologii nordyckiej i celtyckiej (autor sam zresztą puszcza oko do czytelników spodziewających się tych motywów, nazywając planetę Midgaardem), to nagle ni stąd ni zowąd pojawia się w niej... Hieronim Bosch. A tego jeszcze w literaturze fantasy nie było.

7) Lubię, kiedy historia mnie zaskakuje

To zdecydowanie największa zaleta "Pana Lodowego Ogrodu". Podczas czytania nie udawało mi się zgadnąć, co stanie się za chwilę i z niecierpliwością czekałam na rozwiązanie zagadek, na jakie natrafiał Drakkainen. Nie zastanawiałam się nad nielogicznościami fabuły, tylko czytałam, po uszy wciągnięta w świat Midgaardu. Dawno tak nie miałam i było to bardzo przyjemne. Szkoda, że tylko w połowie książki - rozdziały o księciu synu Oszczepnika przyprawiały mnie o niekontrolowane ziewanie i zerkanie ukradkiem na to, za ile stron wrócę do Drakkainena. Mam nadzieję, że odszczekam to wszystko, gdy w którymś kolejnym tomie (powiedzcie, że drugim, błagam) historie w końcu się splotą i będę mogła wydać z siebie wielkie "wow, to o to chodziło".

Podobają mi się też inne motywy, które porusza Grzędowicz - przede wszystkim kwestie władzy, które są istotnym motywem zarówno historii księcia, jak i głównego wątku Vuko Drakkainena i Van Dykena. Czy człowiek ma prawo być bogiem? Czy ma prawo ingerować w świat, który obserwuje? I co powinno cechować prawdziwego władcę? Ciekawa jestem, jak te wątki rozwiną się w kolejnych tomach.

"Pan Lodowego Ogrodu" to świetna książka zarówno dla miłośników fantasy (jak ja), jak i dla tych, którzy tym gatunkiem są już nieco znużeni (też jak ja). Czyta się szybko i łatwo, chociaż dla niektórych może to być wyznacznik wyszydzanego przez Dukaja "fabrycznego" stylu - niektóre sceny przypominają wręcz scenariusz filmowy. Ale też i nie Dukaja szukałam w "Panu Lodowego Ogrodu", tylko porządnego polskiego fantasy. Mam tylko nadzieję, że kolejne tomy historii będą jeszcze lepsze i pozbawione wad pierwszej z książek. To o której jutro otwierają tę bibliotekę???

Komentarze

Copyright © Bajkonurek