Bo ty tego nigdy nie zrozumiesz - "Everest"



Powiem szczerze, że chociaż "Everest" Baltasara Kormakura widziałam w kinie już dwa razy, trudno jest mi napisać o nim coś konstruktywnego czy wydać jednoznaczną opinię. Z jednej strony to dla mnie kolejny po "Grawitacji" film, który jest uzasadnieniem istnienia IMAXa. Opowieść o katastrofie, jaka wydarzyła się w 1996 roku, gdy organizowana przez komercyjne biuro wyprawa na najwyższy szczyt świata zakończyła się tragedią, zdecydowanie robi wrażenie na wielkim ekranie. Zanim grupa wspinaczy podejmie tragiczne w skutkach decyzje, mamy czas, by nie ruszając się z bezpiecznego kina, ponapawać się groźnym pięknem Himalajów, zasłonić oczy przed spadającą - ale jeszcze niegroźną - lawiną i niemal poczuć malejącą z każdym metrem temperaturę. Zaraz potem efekty 3D i rewelacyjne nagłośnienie pozwalają nam usłyszeć ryczący wiatr i śmiercionośną burzę śnieżną, a adrenalina skacze z każdą minutą. Z drugiej strony - no właśnie, to opowieść o tragedii, która naprawdę się wydarzyła, w dodatku stosunkowo niedawno. Dlatego jakoś dziwnie postrzegać ten film wyłącznie w kategoriach rozrywkowych i zastanawiać się, czy będzie faworytem w kategoriach technicznych podczas Oscarów.



"Filmy górskie" to już właściwie niemal pełnoprawny gatunek filmowy. Mają swoje festiwale, nagrody, zagorzałych fanów, zazwyczaj zapalonych wspinaczy, łaknących adrenaliny wszędzie gdzie się wybiorą, od Tatr po Himalaje. Oni też patrzą na takie filmy zupełnie inaczej i dostrzegają rzeczy, których taki laik jak ja nie dostrzegłby nawet oglądając klatka po klatce.

Tu nie widać, ale broda Jake'a Gyllenhala w tym filmie powinna mieć własnego agenta.
Ja jednak właśnie jako laik z alergią na góry mam problem z bohaterami "Everestu" i podobnych filmów opisujących tak zwane komercyjne wspinanie. Zawsze podczas oglądania towarzyszą mi dwojakie uczucia - z jednej strony mimowolny podziw dla osób, które przezwyciężają własne słabości i stawiają czoła groźnej naturze, z drugiej - irytację, gdy zdaję sobie sprawę, że twórcy filmów robią herosa z kogoś, kto niepotrzebnie ryzykuje życie i zdrowie swoje i innych i "uświęcają" jego pasję, która często bywa kaprysem. I tak bohaterowie "Everestu" to banda sympatycznych, normalnych ludzi, o urodzie poza hollywoodzkimi standardami, a twórcy robią wszystko, żebyśmy ich polubili - rzucają żarcikami, jeden wkrótce zostanie ojcem, drugi właśnie się rozwiódł, więc jego żona przestała wreszcie narzekać na jego pasję, co oczywiście jest strasznie śmieszne. Czasami jednak z powodu nagromadzenia postaci każda dostaje tak naprawdę niewiele czasu ekranowego, przez co kilka rzeczy mi umknęło - np. fakt że Doug Hansen tak naprawdę był doświadczonym wspinaczem, podczas gdy większa część filmu kładzie nacisk na jego słabość i gorsze przygotowanie. A wzruszająca historia o dzieciach, które uzbierały pieniądze na jego wyprawę robi się trochę mniej wzruszająca, gdy zdamy sobie sprawę że była to już jego któraś wyprawa z rzędu, w tym druga na Everest. A gdy zagłębimy się w historię nieco bardziej, to okaże się znowu że np. taka przedstawiana jak rozwydrzona dziennikarka Sandy Pitman przed wyruszeniem na wyprawę zdążyła już zdobyć prawie całą Koronę Ziemi.

Na zdjęciu Jason Clarke, Josh Brolin i Jake Gyllenhal oraz oczywiście ich brody.
Ale gdzieś tam w głowie kołacze się ta druga strona medalu - myśl, że tak naprawdę ci fajni ludzie to nie odkrywcy i naukowcy, ale banda nowobogackich, która do samochodów i gadżetów postanowiła dołożyć zdobywanie szczytów. I że cała tragedia tych fajnych ludzi wydarzyła się z powodu ich niedopuszczalnych błędów i podejścia "jakoś to będzie", do których dołożyły się nieszczęśliwe okoliczności.

Trzeba jednak oddać reżyserowi, że nie robi z bohaterów postaci krystalicznych, odsłania komercyjną stronę całej wyprawy i przede wszystkim - co momentami było znacznie ciekawsze niż kulminacja - nie wzbrania się przed pokazywaniem mniej przyjemnych stron wspinania. Trudności aklimatyzacyjne, problemy z oddychaniem, odmrożenia - twórcy nie szczędzą nam scen, które powodują, że bardziej doceniamy nasz wygodny fotel kinowy. I nie mogłam uwolnić się od refleksji, czy cena, jaką zapłacili bohaterowie i jaką płacą kolejne tysiące wspinaczy, za postawienie stopy na Dachu Świata nie jest jednak zbyt wysoka. I nie mówię tu o tych sześćdziesięciu pięciu tysiącach dolarów za wyruszenie w drogę z "Adventure Consultants".

Komentarze

Copyright © Bajkonurek