Wzdychanie za przeszłością, czyli "Mamma mia!" w Teatrze Muzycznym Roma



Moja sympatia do warszawskiego Teatru Muzycznego Roma jeszcze kilka lat temu - w okolicach premiery Tańca Wampirów - graniczyła z uwielbieniem. Na ulubionych spektaklach potrafiłam być kilka razy, ciągnęłam całą rodzinę i przyjaciółki na wspomniany "Taniec wampirów", "Koty" czy "Upiora w operze", znałam na pamięć piosenki, kupowałam płyty, brałam udział w spotkaniach z fanami, potrafiłam jednym tchem wymienić wszystkich aktorów z każdej obsady. Stopniowo jednak coś się - mam wrażenie - zaczęło psuć. "Les Miserables" to rewelacyjny musical, ale został trochę zepsuty przez okropne polskie libretto, "Deszczowa piosenka" była fajna, ale techniczna i kompletnie bezpłciowa. Dlatego na "Mamma mia!" szłam z mieszanymi uczuciami, a złe przeczucia pogłębiło śledzenie - z zawodowej ciekawości - sposobu, w jaki musical był promowany.


 Nie jestem Maciejem Nowakiem oburzającym się na NT Live, lubię mariaże teatru z popkulturą (gdyby było inaczej, nie lubiłabym musicali), lubię gdy teatr promuje się z jajem i w wersji pop, zamiast czekać aż odwiedzą go zakurzeni intelektualiści, zwabieni ulotkami drukowanymi na powielaczu. Cieszę się, że działowi marketingu ROMY udało się nawiązać współpracę z LOT-em, musiał to być wielki deal, jednak efekt tej współpracy, czyli flash-mob na lotnisku to dla mnie bardzo nieudany, sztywniacki product placement (dla odmiany, promocję "Les Miserables" w Złotych Tarasach mogłabym oglądać w kółko, na zapętleniu, patrząc na reakcje ludzi - tymczasem na Okęciu wszystko wyglądało na od początku do końca wyreżyserowane). Smutno oglądało mi się też film z premiery, w którym zamiast wywiadów z aktorami, fragmentów spektaklu większość część zajmowały uśmiechy celebrytów na ściance. Naprawdę, rozumiem że teatr musi zarabiać i cudowne jest to, że przynosi zyski, ale serio? Ważniejsza jest przebitka na Monikę Olejnik niż to, co się działo na scenie? Złe przeczucia pogłębiły się, kiedy przed spektaklem wyświetlono serię reklam, a spektakl zaczął się kolejnym product placementem LOT-u, który był - o dziwo - jeszcze bardziej sztywniacki niż flash mob. Z dłonią odciśniętą na czole zaczęłam oglądać i... o dziwo, wyszłam z teatru w świetnym nastroju.

Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony www.teatrroma.pl
Kończąc narzekania, dodam jeszcze, że "Mamma mia!" to nie jest musical wybitny, raczej ten z gatunku przyjemnej przygody na wieczór. Tak, powstał z czystej chęci zbicia kasy na znanych wszystkim piosenkach Abby i cokolwiek powiedzą twórcy, raczej trudno się z tym twierdzeniem nie zgodzić. Co niekoniecznie musi być złe, bo komercyjne spektakle żerujące na nostalgii rykoszetem przynoszą też widzom masę wzruszeń i radości, więc korzyści są obopólne. Poza tym sama spędziłam długie godziny nastolęctwa na zabawie polegającej na wymyślaniu scenariuszy musicali na podstawie piosenek z ulubionych płyt (świetnie nadawała się do tego Sonata Arctica). Nie mam jakiegoś wielkiego sentymentu do Abby, aczkolwiek dzięki dorastaniu w czasach A Teens (pamięta ktoś jeszcze taki twór?) oraz posiadaniu radia oczywiście znam większość piosenek, a kolejnych nauczyłam się po filmie z Meryl Streep, który - wskutek miłych okoliczności oglądania - również darzę wielkim sentymentem. A jednak - oglądając kolejny raz znaną historię można odkryć w niej zupełnie nowe rzeczy.

Poczucie nostalgii i przemijania pogłębia fakt, że Jana Bzdawkę pamiętam jeszcze z roli Józefa w spektaklu "Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze" w radomskim teatrze muzycznym 20 lat temu. Gdzie zresztą, jeśli dobrze pamiętam, grał na zmianę z Dariuszem Kordkiem.
"Mamma mia!" to chyba najlepsza metafora ślubu i towarzyszących mu rozterek, jaką oglądałam. Co prawda ślubu nigdy w życiu nie brałam, ale przeżycia Sophie i Donny nieoczekiwanie okazały się mi bardzo bliskie i mimowolnie przypominałam sobie wszystkie wesela i wieczory panieńskie, w jakich uczestniczyłam jako gość. Wątpliwości przedślubne przemieszane z radością że znalazło się tego jedynego, przygotowania, konflikty, smutek matki, której córka opuszcza gniazdko - to wszystko jest w spektaklu prawdziwe i naprawdę chwyta za serce. Ale "Mamma mia" to też niegłupia i momentami wzruszająca opowieść o przemijaniu. Trzy kobiety, niegdyś wzięte piosenkarki, które wcale nie zamierzają się ustatkować, chociaż kalendarz pędzi naprzód, trzech facetów, którzy wracają do miejsca, gdzie przeżyli wielką miłość, mała córeczka, która nieoczekiwanie dorasta - wszystkie te motywy splatają się w naprawdę wciągającą historię. Historię, którą dodatkowo napędzają znane wszystkim piosenki. Czegóż chcieć więcej, żeby wieczór był naprawdę udany?

Kiedy widzę bohaterki w tych strojach, od razu przypomina mi się wywiad z Piercem Brosnanem i jego wspomnienia, jak podczas kręcenia ekranizacji "Mamma mia" ukrywał się przed Danielem Craigiem, który w tym samym studiu kręcił właśnie "Casino Royale". I wstydził się, że Craig nosi garnitury i roleksa, a on dzwony i koturny. 
No właśnie, piosenki. Trzeba przyznać, że bardzo się obawiałam o ich tłumaczenie, i o to, jak hity Abby zabrzmią po polsku w przekładzie Daniela Wyszogrodzkiego, bo powiem szczerze nie przepadam za jego librettami (niech Roma wreszcie pójdzie po rozum do głowy i zatrudni Dorotę Kozielską ze Studia Accantus), poza "Tańcem wampirów". Tu jednak teksty nie są aż tak ważne jak przebojowa muzyka, zresztą nie oszukujmy się, oryginalne teksty też nie zawierają jakichś wielkich i nieprzetłumaczalnych metafor, stąd można przymknąć oko na liczne rymy częstochowskie (Kasa kasa kasa, pierwsza klasa) i po prostu dobrze się bawić. Bardzo dobrze wyszły za to teksty spokojniejszych, nostalgicznych piosenek, takich jak "Slipping through my fingers" czy "Our last summer".

Scena wieczoru panieńskiego z wiszącymi pod sufitem lampionami to był prawdziwy majstersztyk. 
Jeśli chodzi o aktorstwo, absolutnie uwiodła mnie aktorka wcielająca się w Sophie Sheridan - Zofia Nowakowska, wcześniej współpracująca z Teatrem Buffo i Januszem Józefowiczem. Przeurocza, świeża, naturalna i ze świetnym głosem - na tle reszty obsady była bezkonkurencyjna, co jest dużym osiągnięciem, zważywszy że Sophie nie jest wcale najciekawszą bohaterką musicalu. Doskonały duet stworzyły też Barbara Melzer i Monika Rowińska jako Tanya i Sophie. Trochę rozczarowała mnie Anna Sroka-Hryń w roli Donny, ale może dlatego że moim głównym odniesieniem była jednak rola Meryl Streep w ekranizacji musicalu, a jak wiadomo dla niej konkurencji nie ma. Aktorce brakowało luzu, momentami też przesadzała w demonstrowaniu swojej czterdziestoletniej starości - "Slipping through my fingers" śpiewała niemal zgięta wpół, wyciągając powykręcane palce w stronę Sophie, jakby to było "Memory" z "Kotów", albo jakby odprowadzała córkę na stos, a nie na ślub. Może trafiłam na jej słabszy dzień? Ojcowie zaś, czyli Dariusz Kordek, Jan Bzdawka i Paweł Podgórski spisali się bez zarzutu, ale też i żaden nie wybijał się jakoś szczególnie na pierwszy plan, z ich numerów najbardziej podobało mi się "Our last summer" w wykonaniu tego drugiego. Młodsi aktorzy płci męskiej nie zapadli mi w pamięć w ogóle pod względem wokalnym - dużo bardziej tanecznym.

Z innej beczki i trochę poza recenzją - trochę mnie zasmuciło, że po remoncie z widowni Romy zniknęły kultowe straponteny - przesiedziałam na nich sporo czasu na wielu spektaklach, i wcale nie były takie niewygodne jak to niektórzy mówią! Kolejny powód do wzdychania za przeszłością...
Dekoracje są minimalne i ograniczone do kilku "klocków" składających się na tawernę Donny, za to wielką robotę wykonują w spektaklu specjaliści od oświetlenia. Scena wieczoru panieńskiego z kilkudziesięcioma lampionami unoszącymi się w powietrzu robi wrażenie, podobnie jak sceny finałowe. Resztę załatwiają pomysłowe animacje, dzięki czemu nie mamy wrażenia, że na scenie jest ubogo. Jest kolorowo, wakacyjnie, ale wcale nie bezrefleksyjnie - gdzieś tam unosi się w powietrzu wspomniany wcześniej duch przemijania, wspomnienia, żal za utraconą młodością. A że właśnie obchodziłam okrągłe urodziny i znalazłam się mniej więcej w połowie drogi między Sophie i Donną, to trudno się dziwić, że właśnie ta nostalgiczna część musicalu, widoczna zwłaszcza w drugim akcie, trafiła do mnie najmocniej. Co nie przeszkadzało mi bawić się świetnie i tańczyć w rytm "Waterloo" na bisach. Jeśli w teatrze szukacie przede wszystkim rozrywki, to na pewno warto wybrać się do "Romy".

Komentarze

Copyright © Bajkonurek