Bardzo smutne święta, czyli "Listy do M. 2"



Ja naprawdę nie wymagam od filmów zbyt wiele. Na przykład, kiedy idę do kina na komedię romantyczną, to jedynym moim wymaganiem jest, żeby film był zabawny i romantyczny. Jednak, jak pokazują "Listy do M. 2" można nakręcić film reklamowany jako komedia romantyczna, w której romantyzmu nie ma za grosz, a najzabawniejszym elementem jest mały chłopiec mówiący "psia dupa".

Pierwsze "Listy" też nie przypadły mi do gustu wbrew wszystkim zapewnieniom znajomych, jaki to fajny, świąteczny film, że oto wreszcie polskie kino doczekało się własnego "To właśnie miłość", że profesjonalny scenariusz (podobno przepisany na nowo przez tajemniczego script doctora z zagranicy), że ścieżka dźwiękowa, że... NIE. No dobrze, zwłaszcza na tle drugiej części pierwsze "Listy do M" to rzeczywiście film zgrabny, nieźle zagrany, ładnie nakręcony, z obecną nutką świątecznego nastroju. Ale samych historii ani trochę nie kupiłam, a momentami wręcz mnie przerażały. Gdyby film nie był reklamowany jako komedia romantyczna, uznałabym go za całkiem niezły zapis różnych patologii, dla większego kontrastu podlanych świątecznym lukrem. Szczytem była dla mnie postać dziadka z demencją, traktowanego przez rodzinę jak piąte koło u wozu, która, ku mojemu przerażeniu, budziła w kinie wielką wesołość, gdy mnie chciało się płakać.

Może w innym przypadku wątek "Za chwilę umrę, ale wcześniej chcę pojechać na narty" mógłby mnie wzruszyć, ale w tym filmie jest on tak niestrawny, a bohaterka tak egoistyczna, że zamiast wzruszać - irytuje.
W drugiej części dziadka nie ma, ba! Nawet się o nim nie wspomina! Umarł? Zostawili go w leśnej chatce? Oddali do domu starców? Nieważne. To najmniejszy problem tego okropnego, szkodliwego filmu, który od "To właśnie miłość" dzielą tym razem całe galaktyki. 

Chyba największy mój problem z "Listami" polega na tym, że ja naprawdę chciałabym zobaczyć w nich dobry film świąteczny i dobrą komedię romantyczną, taką w brytyjskim stylu. Tyle że Brytyjczycy umieją tak zgrabnie napisać scenariusz, że elementy komediowe i dramatyczne zostaną wymieszane w odpowiednich proporcjach. A twórcy "Listów" mają z tym utrzymaniem tonacji kłopot, przez co powstaje momentami przerażający koszmarek przekraczający granice tego, co w świątecznej komedii powinno się znaleźć. Uwaga, recenzja zawiera gigantyczne wręcz spoilery, aczkolwiek trudno jest zaspoilerować film, w którym tak niewiele się w gruncie rzeczy dzieje...

Nie śpiewa się kolęd na stypie

Pamiętacie film "Babe - świnka z klasą"? To jeden z tych fajnych filmów z dzieciństwa, który nie przestaje mnie śmieszyć, a zarazem w kilku scenach straszliwie mnie wzrusza. Niestety w pewnym momencie jego twórcy uznali, że skoro tak świetnie udało im się wywołać wzruszenie, to w kolejnej części pójdą o krok dalej i tak powstała straszliwa "Babe - świnka w mieście", w której na bohaterów sypie się taka ilość nieszczęść, że nie da się tego na trzeźwo oglądać. Tym samym tropem poszli niestety twórcy "Listów do M. 2". Tak, ja wiem, że dobra komedia powinna też od czasu do czasu wywołać łezkę, ale halo! Coś tu poszło nie tak. Twórcy nie dodali bowiem nutki dramatyzmu, musieli go władować do scenariusza łopatą.
Ta wredna sucz kupiła ci na święta drogi zegarek i koszulę, a jej rodzice zapewnili studio nagrań w Londynie - rzuć babę, niech wie, że Robertowi Redo się życia nie układa - ten wątek jest tak kuriozalny, że trudno mi to skomentować.
Mamy więc z jednej strony wątek młodego chłopca sparaliżowanego od pasa w dół, który w kulminacyjnym momencie nie dość, że popełnia samobójstwo, ale jeszcze podpala dom. Z drugiej strony, znana z poprzedniej części Małgorzata zapada na ciężką chorobę, która najprawdopodobniej odbierze jej życie. A nawet na pewno, bo bohaterka zamiast się leczyć, wychodzi ze szpitala na święta i co więcej, odmawia poddania się operacji, na którą jej adoptowana córka zebrała dwieście tysięcy złotych. "Nie śpiewa się kolęd na stypie" rzuca córka w pewnym momencie, i zdanie to bardzo ładnie podsumowuje oba wątki, która naprawdę nie wiem czemu znalazły się w tym filmie.

Psia dupa! Buehehehehaha!
Oprócz tego mamy jeszcze wątki humorystyczne - podobno, a naprawdę tak żałosne, że szkoda gadać. Roma Gąsiorowska opętana wizją zaręczyn próbuje naprawić stłuczony dzbanek, Tomasz Karolak walczy o swojego synka, którego dwa lata temu, wbrew happy endowi z poprzedniego filmu, zostawił, a Piotr Adamczyk i Agnieszka Dygant, również wbrew happy endowi (czyżby jednak świąteczna miłość nie miała żadnej mocy? smutne to) rozstali się i - oczywiście zupełnym przypadkiem - wciąż na siebie wpadają. Generalnie w wątkach tych, może poza wątkiem złego Mikołaja, niewiele się dzieje. Żarty nie są śmieszne (no chyba że użycie w dialogu słowa "dupa" ma takie być), sensu nie ma to za grosz, a całość wlecze się jak flaki z olejem.

Dziewczyna z Owcą

Ale wisienkę na torcie zostawiłam sobie na koniec. Najbardziej kuriozalnym wątkiem bowiem, przewyższającym wcześniej wymienione, jest wątek "Dziewczyny z Owcą", imienia bohaterki nie pamiętam. Przy pisaniu lub przy kręceniu tych scen ktoś się musiał pogubić, albo wmieszał się producent, bo nie wierzę, żeby można było wymyślić taki obrażający logikę i dobry smak wątek na serio. Mamy więc dziewczynę z Ostrołęki, która wiezie Owcę (zdecydowanie najsympatyczniejszego bohatera filmu) do szopki bożonarodzeniowej. Dziewczyna zatrzymuje się przed Arkadią, gdzie widzi bohatera granego przez Macieja Zakościelnego, za którym rozpoczyna szaleńczy bieg przez wszystkie piętra z lokowaniem produktów, by w końcu dopaść go na schodach ruchomych, minąć bez słowa i pozwolić, by to on rozpoczął pościg za nią. To jeszcze trzymało się kupy, niestety następnie bohaterka z niewiadomych przyczyn wyznaje to wszystko bohaterowi, okazuje się również, że goni za nim, ponieważ... przeleciał ją kiedyś w weekend na Mazurach i zostawił, a ona nadal go kocha. Następnie okazuje się, że Zakościelny ma narzeczoną Martę Żmudę-Trzebiatowską, Owca ucieka z samochodu, a podczas pościgu Zakościelny dowiaduje się, że Dziewczyna leciała za nim przez całą Arkadię, co powoduje zmianę jego światopoglądu o sto osiemdziesiąt stopni. OK, tylko że czy pamięć mnie myli, czy sama bohaterka nie wyznała mu dokładnie tego samego dwie sceny wcześniej, mówiąc coś w rodzaju "leciałam za tobą przez całą Arkadię"?

Serio, Maciej Zakościelny ma szczęście, że nie spotkał mnie po tym filmie, bo byłam w bojowym nastroju. 
Nie, to jeszcze nie koniec. Następnie Zakościelny - po kilku scenach, w których jego okropna narzeczona kupuje mu prezenty i cieszy się z rychłego ślubu (dewiantka!), rzuca biedaczkę, w samą wigilię - na oczach jej rodziców. Po czym śmiga do Ostrołęki, gdzie wygrywa serenadę na trąbce pod oknem swojej prawdziwej miłości, którą wcześniej, przypomnijmy, przeleciał i zostawił. A ona, zamiast wytrzaskać go porządnie po twarzy, wraca do niego bez żadnych wątpliwości. Ech, ręce opadają.

Święta bez świąt

Wiecie co, ja takich świąt po prostu nie kupuję. Chociaż aktorzy starają się tchnąć jak najwięcej życia w swoje niesympatyczne postaci, to jeśli tylko odrobinę zdrapać ten świąteczny lukier, widać że pod spodem kryje się banda egoistów, dla których święta to tylko pretekst, żeby wydać więcej pieniędzy w Arkadii albo wyleczyć swoje kompleksy. Co więcej, im kto większym egoizmem się wykaże, tym większą nagrodę dostaje (przykładowo, grająca Tosię Julia Wróblewska, za wszystkie swoje starania by pomóc matce, nie dostaje kompletnie nic, podczas gdy czołowy egoista Melchior, który jedno dziecko zostawia, a drugie okrada, wygrywa praktycznie wszystko, o co walczył, podobnie jak wspomniani już wcześniej bohaterowie Zakościelnego i Dygant). Również miłość - czyli to, o co w tego typu filmie świątecznym powinno chodzić (swoją drogą z filmu, w odróżnieniu od poprzedniej części, zniknęły dokładnie wszystkie motywy pokazujące religijny aspekt świąt, typu pasterka czy choćby kolędy) - jest w tym filmie jakaś dziwnie pusta i skrajnie egoistyczna. Sorry, bohaterowie i twórcy "Listów do M. 2", ale ja z wami tak świętować nie zamierzam.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek