Nowy wymiar nostalgii, czyli "Stranger things"




To będzie post bardzo mało oryginalny, bo jak już zdążyłam się zorientować, serialem "Stranger things" od Netfliksa zachwyceni są niemal wszyscy i ja wcale nie będę wyjątkiem. Nie jestem typem osoby, która uprawia serialowy binge-watching i chyba nigdy nie zdarzyło mi się obejrzeć więcej niż trzech odcinków serialu pod rząd... aż do teraz. 
"Stranger things" to serial, za który Netfliksowi powinno się dostawić kolejny ołtarzyk w świątyni popkultury. Były w ostatnich latach liczne próby żerowania na nostalgii pokolenia wychowanego w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (to my w tej chwili jesteśmy najchętniej wydającym pieniądze pokoleniem, haha), ale chyba nigdy to żerowanie nie przybrało tak wdzięcznej formy. Formy, która spodoba się i tym, którzy wciąż czują sentyment do "Gooniesów" i pociągają nosem na "E.T", jak i tym, którzy chowali się pod kołdrą oglądając "Coś" i "Obcego". Również pokolenie, które wolało "Kevina samego w domu" i drżało na dźwięk czołówki "Z Archiwum X" znajdzie coś dla siebie. W jakiś cudowny sposób udało się te stylistyki połączyć i stworzyć absolutnie fantastyczny serial.
Dzieciaki, chociaż typy ich postaci znamy z miliona podobnych produkcji i wyglądają jak przeniesione żywcem z planu "Gooniesów" albo "E.T" są 
Mówiąc w wielkim skrócie, bo w tym przypadku naprawdę nie chcę spoilerować - akcja serialu rozgrywa się w małym, spokojnym miasteczku, w którym pewnego dnia znika bez śladu mały chłopiec, Will. Poszukiwania rozpoczynają - każdy na swój sposób - archetypowy szeryf, przerażona matka i zamknięty w sobie brat oraz trójka kumpli zaginionego ze szkoły. Ci ostatni podczas przemierzania lasu znajdują w nim przerażoną dziewczynkę, która, jak szybko się przekonamy, nie jest taką sobie zwykłą dziewczynką. Oprócz tego mamy jeszcze grupkę przeżywających pierwsze miłosne uniesienia nastolatków, którzy przypadkiem zadrą z tym czymś, co porwało Willa. 

Jest i klasowy John Travolta, i dobra uczennica w okularach, i parka pustych nastolatków, którzy mają już za sobą ten pierwszy raz i wszyscy o tym wiedzą... 
Tylko tyle i aż tyle. A całość, chociaż pozszywana z klisz i popkulturowych nawiązań, tchnie tą świeżością, której tak bardzo brakowało mi w ostatnio oglądanych filmach. Co więcej, nieznajomość tych nawiązań nie przeszkadza w przyjemności oglądania, dzięki czemu serial ma szansę spodobać się nie tylko tym, którzy w poszczególnych ujęciach rozpoznają znajome sceny z filmów Spielberga, Carpentera czy Ridleya Scotta. Do tego twórcy raz pełną garścią korzystają ze schematów, a innym razem udaje im się je nieoczekiwanie złamać, dzięki czemu wciąż jesteśmy zaskakiwani. Na pewno nuda nie jest uczuciem, które będzie nam towarzyszyło podczas oglądania.

A lampki choinkowe już nigdy nie będą dla nas zwykłymi lampkami choinkowymi...
Tak naprawdę jednak nie mamy nawet czasu obserwować tej popkulturowej rzeki z dystansu, bo od pierwszych scen wciąga nas ona bez reszty. Akcja nie daje nam odpocząć nawet na chwilę, a scenariusz to prawdziwa perełka. Wszystko zaczyna się od bohaterów, których może nie zaczynamy lubić od razu, ale szybko się do nich przekonujemy. Prowadzona w serialu narracja pozwala nam zrozumieć każdą z postaci, łącznie z tymi, które od razu typujemy jako "tych, którzy zginą pierwsi" (co niekoniecznie następuje). Przede wszystkim jednak to, co najciekawsze, to budowane stopniowo relacje między postaciami. Kumplowskie sprzeczki trójki dzieciaków, do których paczki nagle dołącza dziewczyna-dziwoląg, nastolatka rozdarta między dwoma chłopakami, zrozpaczona matka, która wierzy, że jej syn mówi do niej przez choinkowe lampki - to wszystko świetnie ze sobą gra, a jeszcze ciekawiej robi się, gdy grupki łączą się ze sobą i pokazane są kolejne relacje, choćby brat-siostra. 
I nawet szeryf jest tu fajny.
Wielka ulga, że te relacje budowane są na wzajemnym zaufaniu. Bohaterowie sobie wierzą, co jest wyjątkowo rzadkie w tego typu produkcjach, które zazwyczaj opierają się na tym, że ktoś komuś czegoś nie mówi, bo gdyby powiedział, to cała fabuła zakończyłaby się w dziesięć minut. Policjant sam przekonuje się, że matka Willa nie zwariowała, jej syn po momencie zwątpienia również odkrywa, że potwory istnieją, a kumple mimo kłótni wspierają się w potrzebie. Ponownie - tylko tyle i aż tyle. Oczywiście zgodnie z regułami horroru bohaterowie regularnie pchają się tam, gdzie nie powinno ich być, ale i tak w wielu sytuacjach wykazują się niespotykanym rozsądkiem. Warto też wspomnieć że każde pokolenie gra rewelacyjnie, a dzieciaki aż chce się adoptować.

Nawet rodzice, chociaż zgodnie ze schematem to "ci, którzy nie wierzą", nie budzą naszej antypatii.
Sama historia również jest wciągająca i przykuwa do ekranu na długie godziny. To już nie jest serial - to film podzielony na odcinki. Jest tu wszystko co mnie kręci - wielki spisek amerykańskiego rządu, nielegalne eksperymenty, przybysze z innych wymiarów i walka z czasem. Może po obejrzeniu miałam gdzieniegdzie wrażenie kilku dziur fabularnych, ale podejrzewam, że bardziej zagorzali fani szybko wytłumaczą to, co przeoczyli twórcy. A do tego jest cudnie klimatyczna muzyka i znane hity w tle. Czego właściwie chcieć więcej?

Wiara w to, że nasz świat nie jest jedynym, że pod jego podszewką kryją się inne wymiary a w nich cuda, o których nam się nie śniło, towarzyszyła mi przez całe dzieciństwo i towarzyszy wszystkim dzieciakom dorastającym przede mną i po mnie. Czy nie na niej opierała się chociażby magia "Harrego Pottera"? Dlatego wydaje mi się, że do oglądania serialu nie powinni ograniczać się sentymentalni trzydziestolatkowie wychowani w ejtisach i najntisach - to świetny, klimatyczny serial dla wszystkich, którzy nie wyrośli z bajek, powieści fantasy i science-fiction i opowiadania sobie strasznych historii przed snem. Gorąco polecam.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek