Beatlesi w Rampie, czyli "Twist and Shout"



Przyznam szczerze - Beatlesi zawsze byli dla mnie zespołem absolutnie obojętnym. Zapewne dlatego, że nikt w dzieciństwie mi ich nie podsunął i nie powiedział że są ważni, tak jak chociażby podsunięto mi Queen. Za to nieoczekiwanie, gdy w Teatrze Rampa obejrzałam spektakl "Twist and Shout", nagle okazało się, że znam niemal wszystkie piosenki, chociaż nigdy w życiu nie włączyłam sobie żadnej świadomie. I nie ma w tym nic dziwnego, bo The Beatles, tak jak Madonnę, Michaela Jacksona czy Marylę Rodowicz przyswajało się przez osmozę. Ktokolwiek wpadł na pomysł tego przedstawienia, wiedział co robi, bo na naszej planecie nie ma chyba ani jednej osoby, która nigdy w życiu nie słyszałaby chociaż jednej piosenki.

"Twist and Shout" to, podobnie jak poprzednie tego typu przedsięwzięcie "Rampy", czyli "Rapsodia z demonem", tak zwany jukebox musical, czyli musical wykorzystujący piosenki popularnego zespołu lub zespołów. Fabuła jest tu raczej tylko pretekstem do kolejnych numerów muzyczno-tanecznych. W dużym uproszczeniu w jukebox musicalach fabuła układana jest "do piosenek", a nie piosenki do fabuły.



I to naprawdę intrygujące, bo "Twist and shout" nie jest jedynym musicalem z piosenkami The Beatles. Piosenki zespołu zostały wykorzystane oczywiście w filmach, w których zagrali sami Beatlesi (Help!, czy Hard Day's Night), w filmach i spektaklach o Beatlesach (Beatlemania), stanowiły też tło dla zupełnie innych historii (Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band czy Across The Universe). Z kolei kilka lat temu miałam okazję zobaczyć musical Lato miłości wystawiany przez szkolną grupę z lokalnego domu kultury, gdzie piosenki The Beatles, Queen i m.in. Nirvany (!) były ilustracją opowieści o dorastaniu i buncie. Ciekawe, jak wiele jeszcze historii można ułożyć do tych samych piosenek.

W "Twist and Shout" punktem wyjścia jest kamienica, do której wprowadza się projektant mody, szukający inspiracji do nowej kolekcji i przy okazji szukający odpoczynku od zgiełku wielkiego świata. Odpoczynku raczej nie znajdzie - cała kamienica jest tu terenem regularnej wojny między lokatorami: wszechwładnym dozorcą, przewodniczącą wspólnoty mieszkańców, przebrzmiałą tancerką, zbzikowaną hipiską i początkującym politykiem - idealistą. W pewnym momencie bohaterowie, podjudzeni przez szemranego ciecia, zaczynają dążyć do jednego celu - pozbycia się najstarszego z lokatorów, zwariowanego Sierżanta Peppera. Stary weteran ponoć jest właścicielem wielkiej fortuny, która rozwiązałaby problemy i spełniła marzenia każdego z bohaterów. Pepper jednak, chociaż słabo kontaktuje, nie zamierza wcale umierać, ale kolejne próby zgładzenia go (m.in. uduszenie przez striptizerkę, porażenie prącem w wannie, czy... wysłanie go na turniej taneczny), nie powodzą się. Jedyną osobą, której nie podoba się plan sąsiadów, jest Stella, córka wspomnianej wcześniej tancerki. Oczywiście przy okazji Stella zakocha się w głównym bohaterze, potem się rozstaną, a potem znowu zejdą, jak to w takich historiach bywa.



Nie sposób nie porównywać "Twist and Shout" z "Rapsodią z demonem", chociaż klimaty obu przedstawień są diametralnie różne. Rzuca się jednak w oczy, że fabuła nowego musicalu "Rampy" jest nieco bardziej pretekstowa niż spektaklu z muzyką Queen. Nawet biorąc pod uwagę lekką psychodeliczność i odjechanie całości, niektóre luki fabularne nieco przeszkadzają (zgubiłam się w wątku Stelli i jej konfliktu z matką, mamy też np. sytuację, gdy na koniec pierwszego aktu dozorca grozi, że zastrzeli Stellę w przypadku niepowodzenia lokatorów i... absolutnie nic za tym nie idzie). Ale oczywiście można uznać, że się czepiam, bo przecież i tak każdy czeka tylko na piosenki.

Trzeba przyznać, że obsada poradziła sobie z nowymi aranżacjami starych hitów... koncertowo. Oczywiście dla niektórych widzów problem może stanowić fakt, że piosenki są śpiewane w oryginale. Z jednej strony, osobom nieznającym angielskiego może to przeszkadzać w odbiorze całości (teoretycznie wszystko wiemy z dialogów, ale piosenki są ich ważnym uzupełnieniem). Z drugiej, od razu na wstępie wytrącamy krytykom z ręki najważniejszy argument, czyli kiepskie tłumaczenie tekstów, główną bolączkę polskich musicali... A muzyka i tak broni się sama. Z obsady najbardziej chyba wyróżnić należy Sebastiana Machalskiego w roli aspirującego polityka Ryszarda - jego "Help!" naprawdę przyprawiało o ciary. Błyszczy również Natalia Piotrowska w roli Stelli, i chociaż w kolejnym już spektaklu przypadła jej rola love interest głównego bohatera, to tym razem dostała znacznie więcej kawałków, w których mogła się popisać talentem aktorskim i wokalnym (chociażby Eleanor Rigby). Najmniej przypadł mi chyba do gustu Daniel Zawadzki jako dozorca Edek - aktorowi zabrakło trochę charyzmy, żeby wykreować postać groźnego bossa. 



Zadziwiająca jest za to rola Jakuba Wociala jako Peppera. To, że Wocial ma talent komediowy, było wiadomo już od momentu, w którym słowami "No hej" wyrywał Kubę Molędę w "Tańcu wampirów", ale tutaj mógł zabłysnąć w pełni. Co prawda kosztem piosenek i swojego głosu, ale zdecydowanie zrobił furorę wśród publiczności. Idąc dalej tropem "Tańca wampirów", jego bohater to taki trochę profesor Abronsius - kompletnie nieświadomy tego, co się wokół niego dzieje i przypadkiem tylko unikający kolejnych prób sprzątnięcia go, ale ostatecznie osiągający swój cel. Zresztą, zdaje się że sam Jakub Wocial grał profesora Abronsiusa w niemieckich "Wampirach", więc zdobył niezbędne kwalifikacje do roli trzepniętego staruszka. Dość slapstikowy humor scen z Pepperem przecinany jest kilkoma sentymentalnymi momentami i spokojniejszymi numerami (Hey Jude), ale ani razu nie robi się jakoś szczególnie łzawo. Chociaż, jakby pomyśleć, mimo pogodnej wymowy, musical tak naprawdę opowiada o ludziach przejmująco samotnych, którzy ukojenia tej samotności szukają w miłości, narkotykach, polityce, czy... przewodniczeniu wspólnotą mieszkaniową. Równie dobrze można go też odczytać jako spektakl o walce o władzę, w której wszystkie chwyty są dozwolone, a wroga... nikt tak naprawdę nie chce pokonać, bo wtedy zniknąłby łączący wszystkich cel. Oczywiście można też pominąć filozofowanie i drugie dno, a zamiast tego skupić się na muzyce Beatlesów ;)




Między piosenkami warto też zwrócić uwagę na kostiumy autorstwa Doroty Sabak - czarno-białe stylizacje z pierwszego aktu i rozbuchane kolorystycznie stroje z aktu drugiego spokojnie mogłyby być pokazane na "prawdziwym" pokazie mody i zrobić furorę. Trochę tu lat 60., a trochę... komedii dell'arte. Do tego idealnie dopełniają nastroje panujące w obu częściach spektaklu - od marazmu w kamienicy, poprzez smakowanie wolności na plaży po tętniącą emocjami atmosferę konkursu tanecznego.

Trudno uwierzyć, że na malutkiej scenie Teatru "Rampa" kolejny raz zmieściło się tyle spektakularnych numerów tanecznych i epickich wykonań nowych aranżacji znanych utworów, które znowu złożyły się na musical z prawdziwego zdarzenia. Może nie czułam na plecach takich ciar jak przy "Rapsodii z demonem", ale z całą pewnością miło spędziłam czas. Jeśli nie macie planów na jesienne wieczory, to na pewno warto zobaczyć, czy w "Rampie" zostały jeszcze jakieś bilety.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek