10 razy wow #2, czyli najlepsze filmowe sceny 2018



Pod względem filmowym mój rok 2018 był u mnie nieco inny niż 2017 - trudno powiedzieć, czy zobaczyłam mniej czy więcej filmów, bo nie prowadziłam żadnych statystyk. Za to z całą pewnością odnotowałam zdecydowany skok jakościowy: po pierwsze zobaczyłam większość filmów nominowanych do Oscara, byłam na dwóch festiwalach filmowych, na jednej uroczystej premierze, a do tego zobaczyłam sporo filmów dziwnych, rzadkich i nieoczywistych dzięki udziałowi w wykładach "Film i historia" na UW. Niemniej nie pokuszę się o wskazanie najlepszych filmów 2018 roku - tysiące osób zrobiły to szybciej, lepiej bardziej wnikliwie. Wolę, wzorem zeszłego roku skupić się na tym, co najbardziej zostało mi w pamięci po filmach, które obejrzałam, to jest na pojedynczych scenach. Wybór jest ściśle subiektywny - to sceny, które wywołały we mnie jakieś emocje, co nie jest równoznaczne z ich wielką filmową wartością, ba, nawet nie muszą pochodzić z filmów, które mi się podobały. Za to są to sceny, które mnie rozśmieszyły, zasmuciły, przestraszyły, wzbudziły zachwyt, skłoniły do refleksji albo po których nie miałam pojęcia, jakie emocje właściwie we mnie wywołały, tak dużo ich było (patrz numer 1).

Spoilery. dużo.

10. Bohemian Rhapsody - Freddie mówi, że ma AIDS

Przy recenzji filmu, który podobał mi się raczej średnio, uprzedzałam, że mimo wszystko ta scena się tu znajdzie. Co prawda przy dramatyzmie "Tamtych dni tamtych nocy" przypomina raczej fragment kiczowatej szkolnej akademii, do tego jest zupełnie niezgodna z faktami, ale co ja poradzę, że z całego filmu to właśnie moment, gdy Freddie mówi kolegom, że ma AIDS, a oni starają się udawać, że są twardzi i wcale nie płaczą, zapamiętałam najbardziej. I co ja poradzę, że wzruszają mnie męskie łzy.

Niestety nie znalazłam jeszcze tej sceny w internetach (jedynie fragment nagrywany telefonem w kinie), więc na razie musi wystarczyć trailer.


9. Spiderman: Uniwersum - spotkanie z innymi pająkami

No dobra, ten film zapewne, gdy obejrzę go po raz drugi, stanie się jednym wielkim zbiorem ulubionych scen. Ale ten moment, w którym Miles Morales, Peter Parker i Gwen Stacy spotykają innych... Spider-ludzi w piwniczce u cioci May, to jest ten moment, w którym nagle zabawa staje się jeszcze lepsza i od tej pory czeka się na kolejne sceny jak na Gwiazdkę (nawet jeśli się nie jest wielkim znawcą komiksów Marvela). W ogóle - ten film to kwintesencja komiksowej wyobraźni, która pozwala na bycie kim się tylko chce i przeżywanie tych samych historii kolejny raz, ale trochę inaczej. Między radochą z oglądania poszczególnych scen warto parę razy schylić czoła przed twórcami, bo udało im się w półtorej godziny uchwycić ducha komiksu rozumianego jako sztuka lepiej niż którykolwiek film przed nim.


8. Ant-Man i Osa - scena w szkole

Za chwilę znowu pogrążymy się w zadumie, tragizmie i patosie, więc na rozluźnienie coś slapstickowego. Jedna z dwóch najzabawniejszych scen, jakie zobaczyłam w kinie w tym roku. Chociaż sam "Ant Man i Osa" po najnowszej odsłonie Avengersów był jak plasterek dla dzieci przyklejany na otwarte złamanie, to jednak zdecydowanie warto było go obejrzeć dla TEJ sceny (czy raczej formalnie sekwencji), w której główny bohater usiłuje odzyskać swój superbohaterski kostium ukryty w szkolnym plecaczku córeczki, a jego zapasowy strój... no cóż, nie działa zbyt dobrze.


7. 120 uderzeń serca - krew płynąca Sekwaną

Ten film przeszedł przez polskie ekrany nieco niezauważony, a naprawdę szkoda. Z jednej strony pokazuje sprawy przemilczane, czyli epidemię AIDS we Francji w latach 90., z drugiej - to jest jeden z tych filmów, które obejrzane w odpowiednim wieku robią z ciebie aktywistę i sprawiają, że wychodzisz na ulicę, by wykrzyczeć własne zdanie. Zwłaszcza dwie sceny z filmu zapadły mi w pamięć - pierwszy to wizja umierającego bohatera z krwią płynącą wodami Sekwany, druga - scena nocnej manifestacji, gdy nagle wszyscy aktywiści kładą się na ulicy i leżą, w milczeniu, licząc, że ktoś zwróci na nich uwagę. W kontekście całego filmu, którego inną ważną sceną jest kolorowa, radosna parada Pride w Paryżu, ta przejmująca cisza robi niesamowite wrażenie.

Szukałam klipów po polsku, angielsku i francusku, ale widocznie kiepsko szukałam, więc zostawiam trailer z fragmentem jednej ze wspomnianych scen.



6. Tamte dni, tamte noce - końcówka

Oglądałam ten film w nieoczekiwanie cudownym towarzystwie rozchichotanych nastolatek, które widziały go już co najmniej kilka razy, więc sama, obserwując uczucie rozwijające się na ekranie między Elio i Oliverem czułam się trochę jak podczas oglądania shonen-ai na studiach. Jest w tym filmie taka cudowna lekkość, młodość, wakacyjność, a jeśli weźmie się pod uwagę, że mamy na tapecie romans homoseksualny, brak jest zupełnie tej opresyjności i tragizmu towarzyszących tym motywom we współczesnych filmach. Przez to zupełnie inny tragizm, który spada na bohatera pod koniec sprawia, że mamy do czynienia z jedną z najsmutniejszych i najbardziej przejmujących scen mijającego roku - tym smutniejszą, że łatwą do przeoczenia, bo rozgrywającą się... na napisach końcowych. Rodzice krzątają się wokół swojego codziennego życia, a widzowie zbierają się do wyjścia, gdy tymczasem bohater przeżywa największą tragedię swojego nastoletniego życia.



5. Trzy billboardy za Ebbing, Missouri - scena w łazience

Ogólnie ten film miał wiele scen, które pewnie za parę lat będą kultowe i scen, które z powodu czy to swojej wizualności, czy perfekcyjnych dialogów będą analizowane na warsztatach dla scenarzystów i reżyserów: wizyta u dentysty, podpalenie posterunku, wszelkie rozmowy Frances McDormand z Woodym Harrelsonem. Mnie z kolei zapadła w pamięć taka z jednej strony dość niepozorna scena, z drugiej - scena, w której nagle wszystkie trybiki wskakują na swoje miejsce. Rzecz jasna, bez kontekstu ta scena zupełnie nie ma sensu - to scena, w której Dixon (Sam Rockwell), chyba najbardziej odrażający bohater, jaki w tym roku pojawił się na ekranach, w końcu w swój własny pokrętny sposób robi coś dobrego. Skatowany przez bandziorów, których zaczepił w barze, wraca do domu, gdzie czeka na niego bezwarunkowo kochająca matka i... co zrobi, pyta widz? Tutaj okazuje się, że cała ta bezsensowna bójka w barze była po to, by przynieść pod paznokciami materiał DNA domniemanego sprawcy. Mój wewnętrzny scenarzysta krzyknął wtedy głośno YES!



4. Ja, Tonya - scena z lustrem

W natłoku Oscarowych recenzji nie zdążyłam zrecenzować tego filmu, a trochę szkoda, bo po dłuższym czasie doceniam go coraz bardziej i trochę żałuję, że w tym właśnie stylu - trochę szalonym, trochę naturalistycznym, trochę mockumentarnym, a przede wszystkim "jakimś" - nie poszło "Bohemian Rhapsody". Skoro niepokorna łyżwiarka Tonya Harding zasłużyła na taką biografię, to Freddie Mercury tym bardziej. A propos, przy oglądaniu tej sceny, będącej wielką metaforą tego, co się dzieje pod makijażami i kostiumami pięknych łyżwiarek figurowych, aż chce się zaśpiewać fragment z "Show must go on": Inside my heart is breaking / My make-up may be faking, but my smile / Still stays on...




3. Narodziny gwiazdy - "Shallow"

Nie będę oryginalna - sam film nie zapisze się może złotymi zgłoskami w annałach kinematografii, a Bradley Cooper trochę za bardzo stara się mówić niskim głosem i z akcentem, ale ta scena koncertu, gdy Ally (Lady Gaga) po raz pierwszy wychodzi na scenę i następują tytułowe "narodziny gwiazdy" przyprawiła mnie o ciary. Niestety, na Youtubie nie ma pełnej wersji, więc musi wystarczyć klip, ale kto oglądał, ten wie. Na dużym ekranie ten film robi zdecydowanie większe wrażenie, więc póki jeszcze możecie - pędźcie do kina.


2. Disaster Artist - Oh, hi Mark

Jak wspomniałam przy okazji recenzji, gdy się pracuje m.in. przy paradokumentach, to "The Room" postrzega się z nieco innej perspektywy. A ta scena to nie film - to życie. I nie przesadzam, autentycznie byłam świadkiem na planie, gdy po tym, jak jeden z odtwórców W KOŃCU prawidłowo wypowiedział kwestię, ludzie skakali do góry z radości. Ta scena jest dla mnie nie mniej kultowa niż kultowy oryginał z Tommym Wisseau.


1. Avengers: Infinity War - ta scena, w której oni znikają

Panie Stark, nie czuję się za dobrze - to zdanie chyba najlepiej podsumowuje odczucia większości widzów, którzy po przedpremierowym pokazie "Infinity War" siedzieli na kinowych fotelach, czekali na scenę po napisach i zastanawiali się, co się tutaj właśnie, panie Stark, wydarzyło. Nawet mnie, niewiernego Tomasza, który twierdził, że "no ale teraz to te filmy Marvela to są już takie sobie, panie tego", wcisnął w fotel.

"Avengersi" jak dla mnie powinni zgarnąć chociaż jedną nagrodę za scenariusz. Film po pierwsze w niezwykle przemyślany sposób odwraca standardową, ograną strukturę "Podróży bohatera" i każe ją odbyć antagoniście, a po drugie - w jasny, świetnie skomponowany sposób łączy stylistyki różnych filmów superbohaterskich, które pojawiły się do tej pory w uniwersum Marvela. A zwieńczeniem tej podróży jest jedno zaciśnięcie pięści i losowe unicestwienie połowy postaci. I niby wiemy, że hej, to tylko komiks, że niektórzy już mają swoje sequele, więc muszą zmartwychwstać w kolejnej cześci, ale i tak moment, w którym Peter Parker przytula się do bezradnego Tony'ego, robi z serca naleśnik.


A jakie sceny Wam zostały w pamięci po roku 2019?

Komentarze

Copyright © Bajkonurek