I niech ci się nie śni, że to kwestia mięśni, czyli "Shazam!"


Ostatnie filmy DC przyzwyczaiły nas do Mhroku przez duże Mhr, a scenariuszowe dziury w "Legionie samobójców" czy "Batman v Superman" raczej wyczerpały moją cierpliwość do tego uniwersum. Zwiastunem zmian była dopiero "Wonder Woman" - zupełnie nieoczekiwanie okazała się filmem może nie przełomowym, ale angażującym w losy bohaterów, które wcześniej zupełnie mnie nie obchodziły. "Liga sprawiedliwości" jednak wróciła na utarte tory - znowu był Mhrok, scenariuszowe dziury, plus kilka nieporadnych prób wprowadzenia humoru. Co prawda potem był też "Aquaman", który nie był zły i bawiłam się na nim całkiem nieźle, ale 3 miesiące po seansie nie pamiętam już z niego ani jednej sceny.

No i nagle, ledwie miesiąc po premierze "Kapitan Marvel", DC funduje nam swojego "Kapitana Marvela", czyli "Shazama", który jest z jednej strony baaaardzo odległy od tego, do czego przyzwyczaiły nas filmy z mhrocznego uniwersum, a z drugiej - korzysta z tego, co już udało się zbudować i dekonstruuje wszystko w lekki, zabawny sposób. Lekki, zabawny i DC? Czy to się nie wyklucza? A jednak nie, i jeśli straciliście już wiarę w to uniwercośtam, to... no w sumie po Shazamie możecie ją stracić jeszcze bardziej, bo trzeba nastawić się na to, że twórcy nie oszczędzą żadnej superbohaterskiej świętości.

Uwaga - rozliczne spoilery :)



Fabuła "Shazama" (poza oryginalnym komiksem, oczywiście) całymi garściami czerpie z archetypicznych opowieści o Wybrańcu. Tym Wybrańcem jest tu niejaki Billy Batson, niepokorny nastolatek, który właśnie trafił do kolejnej rodziny zastępczej po tym, jak z poprzednich dziewięciu uciekł albo został wyrzucony. Przypadkiem uciekając przed szkolnymi prześladowcami, trafia do innego wymiaru, gdzie tajemniczy mędrzec każe mu... ekhm, położyć dłonie na jego lasce i wypowiedzieć jego imię. A imię to Shazam! BANG!

Do tej pory fabuła rozwijała się raczej grzecznie i standardowo, można wręcz powiedzieć, że lekko się wlokła. Drugi akt filmu całkowicie zmienia ton - tam, gdzie w poprzednim była powaga, tutaj są heheszki, tam gdzie wcześniej był uśmiech, tutaj jest rechot. I o dziwo, ta wolta wypada całkiem naturalnie - no bo hej, czy wam by nie odbiło, gdyby nagle jakiś kolorowy dziadek zrobił z was niepokonanego superbohatera? I co w ogóle powinien robić taki superbohater?



Na całe szczęście Billy/Shazam, jak na superbohatera przystało, ma swojego pomocnika, chłopaka z tej samej rodziny zastępczej, zafascynowanego superbohaterami Freddy'ego. Freddy o mrocznych mścicielach wie wszystko i z absolutną pewnością siebie testuje supermoce swojego kumpla, metodami, których lepiej nie wypróbowywać w domu. Zabawne, że twórcy wręcz pokazują w filmie taką informację - być może prawnicy DC przerazili się po pierwszej kolaudacji. Te sceny dają twórcom pretekst do tego, by trochę pobawić się w "co by było, gdyby..." i zastanowić się, gdyby tak naprawdę, realnie, zwykły nastolatek zmienił się w superbohatera. Dorosłego superbohatera, dodajmy. Bo większość komizmu wypływa wcale nie z tego, że przeciętniak zmienił się w herosa, a raczej z tego, że nasz superheros rozumuje wciąż jak typowy, nabuzowany hormonami nastolatek. Pierwszymi decyzjami Shazama jest więc legalny zakup piwa, wagary, doładowywanie ludziom komórek i... wizyta w klubie go-go. Do tego dodajmy jednak parę kpin z superbohaterskiego etosu - przykładowo, ktoś zastanawiał się kiedyś, jak załatwia się Batman, skoro w swoim body nie ma rozporka? ;)

Problem w tym, że czarnoksiężnik szukał swojego Wybrańca znacznie dłużej... a jednym z tych, którzy się nie sprawdzili, jest niejaki Thaddeus Sivana. Ten całe swoje życie poświęcił temu, by wrócić w to samo miejsce i wygarnąć czarownikowi, co o tym wszystkim myśli. Gdy dowiaduje się, że jest już za późno, zrobi wszystko, żeby pozbyć się Wybrańca. Jest też łysy i oko mu świeci, jak na porządny czarny charakter przystało. 


Ogólnie przez cały film towarzyszyło mi takie poczucie, że już gdzieś to wszystko widziałam - ten klimat, tego bohatera, tego złoczyńcę. Do tego cała stylistyka, łącznie z finałową rozprawą w wesołym miasteczku - cały ten film, chociaż bohaterowie noszą komórki i nagrywają materiały na youtube'a, do złudzenia przypomina produkcje familijne z lat 80., z "Dużym" na czele. Wiecie, te wszystkie historie z cyklu "Walt Disney przedstawia", gdy dzieciak z domu dziecka albo rozwodzącej się rodziny dostaje supermoce/spotyka kosmitę/zostaje Wybrańcem. Niektóre sceny zresztą celowo do tych produkcji nawiązują - i oczywiście jest to wyjątkowo bezczelny chwyt, mający na celu wywołać efekt nostalgii u staruszków na tych filmach wychowanych. Ale działa. 

Nie jest jednak Shazam! wyłącznie śmieszkowaniem - cała fabuła jest zaskakująco dojrzale poprowadzona i dużo bardziej angażująca niż przygody Batmana czy Supermana. Scena, gdy Billy w końcu dowiaduje się o swojej matce jest naprawdę przejmująca i wyjęta jakby z zupełnie innego porządku niż reszta filmu, ale przez to zapadająca w pamięć. Podobnie antagonista - jego motywacje są bardzo przekonujące i możliwe do zrozumienia. Z drugiej strony... czy aby na pewno? Pytanie, co tak naprawdę uczyniło z Sivany superzłoczyńcę - czy fakt, że był niekochanym dzieckiem, czy raczej fakt, że na 5 minut dostał do ręki wspaniałą zabawkę, która po chwili została mu odebrana. Szkoda też, że cały motyw siedmiu grzechów głównych, sił, które opętują dorosłych, ale Billy jest na nie niewrażliwy, nie został do końca wykorzystany, bo miał naprawdę spory potencjał. Niemniej potworki są odpowiednio straszne i dzieci o wrażliwych nerwach mogą mieć potem problemy z zaśnięciem. 


To, co może naprawdę przeszkadzać w "Shazamie" to ciągłe zmiany tonu - ze standardowej opowieści o Wybrańcu film staje się nagle zwariowaną, pełną gagów komedią, która nagle jest przerywana dramatycznymi wątkami, a sceny rodem z filmu familijnego sąsiadują tu z paroma pełnymi naprawdę brutalnej przemocy. Ja taki miszmasz kupuję (zresztą - czy nie to samo mieliśmy w "Deadpoolu"?), ale rozumiem, że nie każdemu musi to pasować. Nie zgodziłabym się też z zarzutami, że DC próbuje tutaj kopiować Marvela - jeśli już, to humor można by porównać bardziej do "Deadpoola" w wersji familijnej niż do "Avengersów", gdzie jest on jednak głównie dodatkiem.

Drugą rzeczą, którą może budzić wątpliwości, jest fakt, że jednak to nadal uniwersum DC i ten sam świat, w którym po ulicach jeżdżą batmobile, Wonder Woman ratuje małe kotki i nigdy nie wiesz, kiedy przed nosem przebiegnie ci Flash. A co za tym idzie, sam fakt bycia superbohaterem nie jest wcale tak magiczny i wyjątkowy, jak by się mogło wydawać. Czyli podobny problem jak z Marvelowskim "Ant-Manem" - jak być wyjątkowym superbohaterem w świecie pełnym wyjątkowych superbohaterów? Twórcy "Shazama" rozwiązują jednak ten problem w zupełnie inny sposób, mianowicie ignorują go. Film staje tu gdzieś w pół kroku - z jednej strony bohaterowie, zamiast kryć się z mocami, wrzucają filmiki na YouTube'a, a Filadelfia jest dumna, że ma własnego superherosa, z drugiej - czy pojawienie się nowego metaczłowieka nie wywołałoby większego zainteresowania?

Jedno jest pewne - bez względu na to, czy aktorzy na ekranie akurat śmieszkują, czy grają na poważnie, widać, że doskonale się przy tym bawią - wszystko jest tu lekkie, niewymuszone, a twórcy nieustannie mrugają okiem do widza. Wyjęcie kijów z... zdecydowanie posłużyło panom z DC. I nie, nie chcę wcale, żeby Superman i Batman podążyłu tym tropem (aczkolwiek znając decyzje tego studia, nie zdziwiłabym się), ale trochę świeżości by się tym ważniakom z Ligi Sprawiedliwości przydało.


Komentarze

Copyright © Bajkonurek