Piekło-niebo, czyli dwa seriale z zaświatami w tle - "The Good Place" i "Lucyfer"



Wiem, że są osoby, które pochłaniają sezon serialu w ciągu doby, ale ja do nich niestety nie należę. Dlatego kiedy zdarza się serial, którego trzy sezony wciągam nosem w dwa tygodnie, znaczy to, że naprawdę mi się podobało.

Pierwszy odcinek "The Good Place" zaczyna się intrygująco, a kończy tak absurdalnie, że po prostu trzeba sięgnąć po drugi, żeby zobaczyć, w którą stronę pójdzie ta historia i "co oni dalej wymyślą". Mamy więc Amerykankę Eleanor Shellstrop, która właśnie zginęła w nieszczęśliwym wypadku na parkingu supermarketu i poszła do nieba. Wróć. Nie do nieba, tylko do "Dobrego Miejsca". W sumie to dość oczywiste, jak tłumaczy Eleanor jej przewodnik, Architekt Michael - nasza koncepcja nieba i piekła jest dość naciągana, jako że nikt tych dwóch miejsc nie widział (najbliżej był niejaki Doug Forcett w latach 70. XX wieku, ale to inna historia). "Dobre Miejsce" to z jednej strony prawdziwa utopia, gdzie wszędzie sprzedają mrożone jogurty, niejaka Janet spełnia wszystkie twoje zachcianki, a każdy mieszkaniec parowany jest ze swoją "bratnią duszą". Bratnią duszą Eleanor zostaje Chidi, wiecznie spięty i niezdecydowany wykładowca etyki. I wszystko byłoby super, gdyby nie to, że bohaterka zdaje sobie sprawę, że trafiła tam przez pomyłkę - nie jest obrończynią praw człowieka, tylko lumpiarą, pijaczką, kłamczuchą i egoistką, która nigdy w życiu nie spełniła żadnego dobrego uczynku. Co będzie, gdy o wszystkim dowie się pan i władca "Dobrego Miejsca", czyli Michael? Eleanor nie zamierza się o tym przekonywać, więc prosi swoją "bratnią duszę" o pomoc - niech Chidi nauczy ją, jak postępować etycznie i jak być dobrym człowiekiem. Problem w tym, że pozostali mieszkańcy nie ułatwiają im pracy - zwłaszcza zblazowana Tahani Al-Jamil i jej "bratnia dusza" - milczący buddyjski mnich Jianyu...


Nie zamierzam zdradzać ze szczegółami dalszej części, bo zepsułabym zabawę wszystkim tym, którzy jeszcze serialu nie oglądali, a zdecydowanie nie chcę tego robić. Powiem tylko, że nic i nikt nie jest w "Dobrym Miejscu" tym, czym się wydaje. I jeśli już uważacie, że wiecie, jak odcinek się zakończy, to na koniec przychodzi zmiatający wszystko cliffhanger. Oglądanie "The Good Place" to prawdziwa przyjemność - wszystko tam działa jak w zegarku, każda scena ma sens, a gdy sięgniemy pamięcią wstecz, dopiero dostrzeżemy ukryte przez twórców wskazówki. Każdy z bohaterów rozwija się - i to na kilka sposobów, bo w każdym sezonie następuje naprawdę drastyczny zwrot akcji, który zmienia ich sytuację o 180 stopni. Zresztą, bohaterowie są przesympatyczni - nic dziwnego, skoro ich "ojcem" jest Michael Schur, twórca choćby "Brooklyn 9-9".


Zresztą, podobnie jak "Brooklyn 9-9", "The Good Place" to przykład serialu, który z jednej strony sprawia wrażenie szalonego i abstrakcyjnego, z drugiej - jest produkcją o niezwykle uporządkowanej strukturze. Jak to poważni twórcy seriali mówią, serial ma dobrze określoną myśl przewodnią i mechanizm napędzający konflikt, dzięki czemu ani na moment nie traci na atrakcyjności. Nieco absurdalnie i mało atrakcyjnie może zabrzmieć fakt, że mechanizmem tym jest... etyka, ale nie warto się zniechęcać. W każdym odcinku akcję do przodu popycha bowiem jakiś dylemat etyczny, poruszany przez filozofów na przestrzeni wieków... i jego życiowe zastosowanie. Okazuje się bowiem, że teoria to jedno, a praktyka drugie, gdy przychodzi do wcielania tychże zasad w życie - co więcej, niekiedy wykluczają się one wzajemnie. Polecam zwłaszcza odcinek o dylemacie wagonika ;) A ponieważ filozofowie od tysiącleci nie robili nic poza myśleniem i wymyślaniem tychże dylematów, teorii i paradoksów, pomysłów twórcom na pewno nie zabraknie.


Interesujący jest też sposób, w jaki serial portretuje same zaświaty, które w wersji twórców są skrzyżowaniem utopii z korporacją, w krzywym zwierciadle w dodatku. W pewnym momencie i bohaterowie, i widz zaczynają podejrzewać, że z tym "Dobrym Miejscem" jest coś nie tak. I oczywiście będą mieli rację. Ale do tylko otworzy kolejną szufladkę i kolejną... Mam nadzieję, że twórcy nie pogubią się w swoim świecie i kolejny sezon serialu będzie jeszcze ciekawszy od poprzednich. Tak jak niestety pogubili się twórcy innego serialu, czyli "Lucyfera"

Władca ciemności w Mieście Aniołów

Tak się bowiem składa, że chwilę po tym, jak obejrzałam ostatni odcinek "The Good Place", na Netflix wjechał nowy sezon "Lucyfera", serialu, który został moim guilty pleasure po tym, jak w końcu zmęczyło mnie "Once Upon a Time".  Zabawne, bo zarówno "Lucyfer" jak i serial Michaela Schura poruszają te same tematy - etyki, moralności, kary za grzechy, istnienia zaświatów, nieba i piekła oraz tego, na czym właściwie polega bycie dobrym człowiekiem. Robią to jednak w sposób diametralnie różny.


O ile etyka stanowi główne paliwo "The Good Place", o tyle w "Lucyferze" jest jedynie ozdobnikiem. "Lucyfer" to serial napędzany przede wszystkim przez bohatera, i o ile w pierwszej z produkcji można sobie (z trudem) wyobrazić zastąpienie którejś z postaci inną, o tyle tutaj byłoby to absolutnie niemożliwe. Tom Ellis w roli tytułowej dźwiga ten serial niemal w całości na swoich barkach i to dla niego i jego diabelskiej osobowości się cały ten festiwal absurdu ogląda.

Jeśli jeszcze nie oglądaliście, ale zamierzacie oglądać "Lucyfera", bo słyszeliście że to ekranizacja komiksu Neila Gaimana pod tym samym tytułem... to lepiej Was uprzedzę, poza imionami niektórych postaci serial nie ma z Gaimanem nic wspólnego - co jest niestety brzydkim oszukiwaniem widzów i trochę też zmarnowaniem materiału źródłowego. Rozumiem atuty marketingowe, ale jakby nie było "Lucyfer" nie jest znakiem towarowym, więc jeśli miało się prawa do wyobraźni Gaimana, a zrobiło typowy procedural kryminalny, to... coś musiało pójść nie tak. Jeśli jednak zapomni się o Gaimanie i zacznie oglądać "Lucyfera" na świeżo, to można się w tym bohaterze zakochać.


W serialu władca ciemności porzuca piekło i rozpoczyna ziemski żywot w Los Angeles (pun intended). Wskutek splotu okoliczności zostaje... konsultantem policyjnym, towarzysząc w pracy surowej, twardo stąpającej po ziemi detektyw Chloe Decker, która - w separacji z mężem, również policjantem - samotnie wychowuje małą córeczkę. Między Lucyferem i Chloe z chłodnej niechęci stopniowo rodzi się przyjaźń, a następnie może coś więcej? Jak to w typowym serialu guilty pleasure mamy do czynienia z równie typowym will they or won't they. Oprócz tego niemal co odcinek mamy jakieś totalnie abstrakcyjne przestępstwo popełniane zazwyczaj albo wśród absurdalnie bogatych wyższych sfer Miasta Aniołów, albo wśród tych, którzy - pozornie na samym dnie drabiny społecznej - tak naprawdę wprawiają miasto w ruch: dilerów, pracowników klubów, prostytutek i tak dalej.

Trzeba przyznać, że serial jest idealnym odmóżdżaczem na wieczór, gdy jest się zmęczonym po pracy - zagadki nie są zbyt skomplikowane (czy raczej są - ale ich rozwiązania są momentami tak bardzo z d... wzięte, że główkowanie nie jest wskazane), dialogi są zabawne i inteligentne, a główny bohater magnetyzuje diabelskim urokiem.


Problem zaczyna się, gdy włącza się mózg, bo serial jest irytująco niespójny. Tak jak "The Good Place" sprawia wrażenie szwajcarskiego zegarka, tak "Lucyfera" można porównać do szwajcarskiego sera. Oczywiście dziury logiczne w kryminalnej fabule to jedno, ale podczas oglądania cały czas zastanawiałam się, jaki właściwie pomysł mieli twórcy na serial i dlaczego tak strasznie rozłazi się on w szwach.

Na początku mamy klasyczny procedural z oderwanymi od spraw osobistych "sprawami odcinkowymi". W pewnym momencie proporcje między kryminalnym a prywatnym zaburzają się, wszystkie zbrodnie stają się powiązane, by następnie znowu oderwać się od głównych bohaterów. Poszczególne wątki znikają w trakcie sezonu (niektóre nie z winy twórców - np. postać Maze trzeba było ograniczyć ze względu na ciążę aktorki, co sprawiło, że jej wątek w trzecim sezonie jest wyjątkowo rwany), inne rozwiązują się deus ex machina. Trochę jakby twórcy (czy raczej, jak podejrzewam, producenci) po pierwszych odcinkach/sezonie spanikowali, że odbiór jest nie taki jak trzeba, i rozpoczęli przebudowywanie formatu i eksperymentowanie. Co średnio poskutkowało, bo po 3 sezonie został on zdjęty z anteny.


A następnie przejął go Netflix - i powiem szczerze, jestem niesamowicie ciekawa, jak sobie poradzi z tą historią. Czy będzie jak z "Hannibalem", którego trzeci sezon - po dwóch typowo proceduralnych, utopił się  w przeroście formy nad treścią (aczkolwiek wiem, że są fani i że podobno w dalszej części jest lepiej, ja niestety odpadłam przed połową). Może lepszym przykładem byłoby jednak "Sleepy Hollow", które w pewnym momencie doświadczyło podobnej "przebudowy" z procedurala na serialised, co znacznie odświeżyło serial. Mam nadzieję, że w rękach zdolniejszych twórców i mniej wystraszonych producentów "Lucyferowi" się powiedzie.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek