Z sercem, ale bez duszy, czyli "We Will Rock You" w Teatrze Muzycznym Roma

 


W roku 2019 byłam w teatrze 10 razy. W roku 2020 - 4 razy, do marca. Potem przyszła pandemia, choroby, praca, ciąża - i jakoś tak się złożyło, że w teatrze nie byłam dokładnie przez całe 3 lata, 4 miesiące i 7 dni. Być może dlatego, kiedy po tym czasie szłam na „We Will Rock You” do Romy, walczyły we mnie dwa wilki. Z jednej strony radość z powrotu na teatralny fotel i jeszcze w dodatku usłyszenia piosenek ulubionego zespołu, z drugiej - kiedyś próbowałam oglądać ten musical na jakimś bootlegu i nie zdzierżyłam, więc raczej nie miałam wygórowanych oczekiwań. Który wilk wygrał?  

Fabuła WWRY jest, trzeba przyznać, z jednej strony prosta (można ją mniej więcej streścić słowami „kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów”), a z drugiej straszliwie karkołomna. Cytując za stroną teatru: „Akcja przedstawienia dzieje się w zglobalizowanym świecie przyszłości. Wszystkimi aspektami życia na iPlanecie, którą dawniej nazywano Ziemią, rządzi jedna, potężna korporacja. Posiadanie instrumentów muzycznych jest zakazane, muzyka jest bowiem wyrazem absolutnie niepożądanego indywidualizmu. Kilkoro buntowników, którzy w tajemnicy kultywują pamięć o przeszłości, nie chce pogodzić się z taką ponurą egzystencją i podejmuje walkę o wolność, miłość i ROCKA!”. Trzeba przyznać, że fabuła ta już w momencie premiery w 2002 roku była nieco dziaderska (zabawne, bo dokładnie w tym samym roku pojawił się w kinach film „Equilibrium”, który opowiada o podobnych kwestiach, ale zestarzał się znacznie lepiej), na szczęście polscy twórcy nieco ją unowocześnili, dodając wątki AI, mediów społecznościowych itd. Wiązało się to z wprowadzeniem żartów, które zestarzeją się w tempie ekspresowym, no ale liczy się tu i teraz.

Muszę przyznać, że mam z oceną tego spektaklu wielki problem. Bo z jednej strony widać w nim ogromną pracę całej ekipy, która stworzyła widowisko na naprawdę wysokim poziomie. Aktorzy i aktorki grają całymi sobą, szarżują w dialogach i w piosenkach. Jako Galileo trafił mi się Wojciech Kurcjusz, którego na scenie widziałam po raz pierwszy i chociaż skrycie liczyłam na Janka Traczyka, to już nie jestem sobie w stanie wyobrazić w tej roli kogoś innego. Maria Tyszkiewicz, chociaż początkowo wydała mi się irytująca jako Scaramouche, potem stała się irytująca jeszcze bardziej - i w pewnym momencie stwierdziłam, że tak właśnie miało być i nawet ją polubiłam. Oboje śpiewają bez jednej fałszywej nuty i chociaż tłumaczenie piosenek Queen na polski wydawać się może świętokradztwem, to wokal wszystko rekompensuje. Tomasz Steciuk to już znana marka i chociaż gra okropnego dziadersa, gra go ze swoim typowym cwaniackim wdziękiem (jego rola i stylizacja BARDZO mocno przypominają jego kreację w Rock of Ages, co jest i zaletą, i wadą). Od zespołu odstawał nieco Łukasz Zagrobelny, teoretycznie największa gwiazda. Nie wiem co się stało z tym naprawdę niezłym aktorem, bo niestety ani wokalem, ani grą aktorską nie dorównywał młodszym kolegom. Powiedziałabym, że kariera w muzyce pop go zmieniła, ale przecież po drodze był chociażby „Doktor Żywago” w Białymstoku i tam potrafił być naprawdę przekonujący. Może gorzej się odnajduje w rolach komediowych? 

Efekty świetlne i słynne już ekrany LED robią robotę - to, co tak straszliwie denerwowało mnie w „Pilotach” tutaj doskonale służy akcji i nie przyćmiewa jej. Wizualizacje największe wrażenie zrobiły na mnie w otwierającej spektakl piosence „Radio Ga Ga” i w „Headlong” (W ciemno), gdzie razem z bohaterami podróżujemy podziemnym tunelem do siedziby rebeliantów. Taniec to jest w ogóle kosmos, zwłaszcza w „Killer Queen”. Za choreografię odpowiadała Agnieszka Brańska, z Romą związana jeszcze od czasów "Crazy 4 You", w którym występowała w zespole tanecznym, a potem jej układy tańczyli tancerze m.in. w "Mamma Mia" i "Pilotach". 

No dobrze, to skoro tak mi się podobało, to czemu jednak się nie podobało? Trochę oczywiście jak zwykle wina tu polskiego tłumaczenia. Dawno temu pisałam scenariusz serialu z młodymi bohaterami. Producent po przeczytaniu stwierdził, że „młodzież nie powinna mówić jak dorośli” i… podesłał linka do plebiscytu na Młodzieżowe Słowo Roku. Miałam wrażenie, że tu było podobnie. Oczywiście część dialogów miała być parodią tego młodzieżowego języka, ale na litość, skoro jesteśmy w przyszłości, to czemu bohaterowie mówią slangiem sprzed 20 lat?

Do dziadersa mi mam nadzieję jeszcze daleko, ale boomerem już jestem, więc czerstwe żarty nie powinny mnie żenować. Ale i tak odniosłam wrażenie, że podczas spektaklu przeniosłam się nie w przyszłość, a w przeszłość. Do czasów kiedy jeszcze śmieszne były żarty z tego, że ohohohoho Britney Spears to facet ohohohohoho. Do czasów, kiedy szalenie modne było „niebycie jak inne dziewczyny”, a Bella ze Zmierzchu to był ideał emonastolatek. I do czasów, kiedy za słuchanie „złej” muzyki wylatywało się z grupy rówieśniczej. A nic nie irytuje mnie tak bardzo jak definiowanie człowieka wyłącznie poprzez muzykę, jakiej słucha (fani musicali wiedzą coś o tym). Bo czy gdyby Globalsoft zamiast kiepskiego popu kazał wszystkim obowiązkowo słuchać starego rocka i pozamykał w więzieniu wszystkich miłośników Justina Biebera, to byłoby na świecie tak różowo? No niekoniecznie.

 Żyjemy w czasach, kiedy musicale dostają nagrodę Pulitzera, a nawet na polskich scenach twórcy udowadniają, że libretto+piosenki są w stanie wykreować zniuansowane postaci i wielopoziomową historię. Wciąż mam w pamięci typowo rozrywkowego „Kapitana Żbika” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, gdy piosenka o gumie balonowej została nasycona taką gamą emocji, że opadła mi szczęka. Tymczasem tutaj Roma robi kolejny krok wstecz, sięgając po musical masowy, sztampowy i "bezpieczny", taki, który spodoba się (niemal) każdemu. Wiadomo, kasa. Wiadomo. Ale to nie tak, że idąc na musical do Romy spodziewam się jakiegoś nowego Hamleta. No nie, idę przede wszystkim po rozrywkę. Ale jest jeszcze jedna rzecz, których oczekuję od musicali (i jakby się zastanowić, od kultury i sztuki w ogóle). To właśnie emocje. A tych niestety po WWRY nie stwierdzono. Paradoksalnie aktorzy, którzy grają znakomicie, wkładają całe serca w spektakl bez duszy. A jeśli poszukujecie spektaklu z muzyką Queen i z duszą, to lepiej wybierzcie się do Rampy na „Rapsodię z Demonem”.

Komentarze

  1. Your blog has become a virtual mentor, providing valuable insights on various topics.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Copyright © Bajkonurek