Czy warto było studiować polonistykę?



Kiedy w 2004 roku rozpoczynałam studia na Wydziale Polonistyki UW, nie były to wcale moje studia wymarzone. Chociaż w rodzinie mam aż dwie polonistki (babcia i ciocia) i zawsze lubiłam czytać książki, moim planem na życie było wtedy studiowanie geografii i praca w turystyce. Nie dostałam się - i nie żałuję, bo studiowanie w "szkole poetów" okazało się fajniejsze niż podejrzewałam. Co jakiś czas jednak pojawiają się pytania, czy te studia mi się w życiu przydały i czy było warto. No cóż, i tak, i nie. 

"O bracia poloniści, siostry polonistki, stu trzydzieścioro było nas na pierwszym roku. Przez pięć lat stron tysiące, młodość w bibliotekach."

Oczywiście zdecydowanym plusem była sama otoczka studiowania. Polonistyka stanowczo nie należała do najbardziej wyczerpujących kierunków studiów (typu prawo czy medycyna), więc nagle - po intensywnej nauce w klasie maturalnej - wylądowałam w świecie, gdzie wszystko płynęło wolniej, między zajęciami były okienka, które można było spędzać w bibliotece lub kawiarniach i barach przy uniwersytecie. Ze względu na początkowy brak funduszy i wrodzone bycie kujonem biblioteka była dla mnie zawsze pierwszym wyborem - książki książkami, ale te pączki za 1,50? Bajka. Wielenaście lat później nadal jestem szczęśliwa, gdy przy jakimś researchu mogę wybrać się do BUWu. I zawsze zaczynam od pączusia i kawy z automatu. Niczego nie żałuję. Do tego szwendając się po mieście, polubiłam Warszawę, którą straszyli mnie znajomi i rodzina.

"Myśleliśmy, że nogi Boga złapaliśmy, że oto nas przyjęto do szkoły poetów"

Po drugie, wiem, że to szumnie zabrzmi, ale mam wrażenie, że te studia - chociaż nie przesadzałabym, nazywając ich "szkołą poetów", naprawdę otworzyły mi tak zwane horyzonty. Lektury nie zawsze sprawiały przyjemność, ale już dyskusje o nich na zajęciach i wykłady były naprawdę interesujące. Owszem, zdarzało się, że czułam się głupsza od innych - sporo osób na moim roku było takimi polonistami pełną gębą, z inteligenckich rodzin, co to dzieła zebrane Przybyszewskiego przeczytali jeszcze w kołysce. Nie przeszkadzało mi to jednak w żaden sposób i nie sprawiało, że popadłam w kompleksy, wręcz przeciwnie, mobilizowało do interesowania się światem i literaturą jeszcze szerzej. Co więcej, wybór zajęć był naprawdę spory, zwłaszcza na ostatnich latach - jeśli miało się już dość wieszczów, Młodej Polski i niewinnych czarodziejów, zawsze można było pogrzebać głębiej w syllabusie i pójść na przykład na konwersatorium o kryminałach ;) Albo o fantastyce. 

"Szkoła poetów, Dżisas, kurwa, ja pierdolę!"

Wykładowcy to jeszcze inna bajka - owszem, jak to na każdych studiach, trafiały się osoby, które siały postrach wśród studentów. Ale byli też tacy, których wspominam do dziś. Jak dr Eligiusz Szymanis, mój promotor, który niestety zginął tragicznie niedługo po mojej obronie, ale do dzisiaj jest legendą wydziału. Chociaż sam poruszał się raczej w wysokich sferach zamieszkanych przez wieszczów, a na śniadanie wciągał filozofię genezyjską, nie miał nic przeciwko temu, że pracę magisterską pisałam o romantycznej wizji dziecka w fantastyce. Albo profesorowie Markowski i Pawelec, który przyszłych redaktorów uczyli, że język nie jest wykuty w kamieniu, ale podlega nieustannym zmianom. To dzięki nim podchodzę dzisiaj na luzie do takich rozpalających opinię publiczną kwestii jak feminatywy albo zaimki. A przecież był jeszcze wspaniały doktor Karpowicz, u którego zwykłe ćwiczenia na specjalizacji redaktorskiej dawały niesamowitą satysfakcję. Zresztą, nawet te egzaminy, które wydawały mi się bardzo stresujące, ostatecznie okazywały się wcale nie takie straszne (może zawdzięczałam to szczęściu - pamiętam, że egzamin z literatury pozytywizmu zdałam niczym główny bohater "Slumdoga", nawiązując w pytaniach do książek z mojego dzieciństwa).

Jeszcze inną zaletą polonistyki były specjalizacje. Zawsze wiedziałam, że nie chcę być nauczycielką, więc wybrałam redaktorską, licząc że tym samym uciszę ubolewania babci obawiającej się, że nie zdobędę konkretnego zawodu. Owszem, specjalizacja edytorsko-wydawnicza jest najbardziej konkretna i uczy podstaw redakcji i korekty, ale nadal są to jedynie podstawy - całej reszty trzeba już nauczyć się samemu. Spotkałam wielu redaktorów po polonistyce i tłumaczy po filologiach, którzy robili straszliwe byki. Spotkałam też ludzi, którzy kierunkowych studiów nie kończyli, a byli doskonali w swoim zawodzie. 

Przykro mi babciu, ale to niestety prawda - te studia, chociaż oczywiście w indeksie mam wpisane, że jestem redaktorem, nie dadzą absolwentom pewnej pracy i gdy je skończysz, nie będą się o ciebie bić, jak o absolwentów kierunków IT. Jakieś 90% zależy tu od ciebie. 


"A potem bida, bida i rozczarowanie!"

Po 5 latach studiowania polonistyki i ponad 10, które upłynęły od jej ukończenia, mogę stwierdzić, że stanowczo odradzam ten kierunek dwóm rodzajom osób: tym, którzy chcą iść na polonistykę "bo lubią czytać książki" i tym, którzy wybierają ją, bo "zawsze wiedzieli, że chcą pisać". Nie. No po prostu nie.

Z książkami jest tak, że owszem, czytało się dużo. I w dużej mierze sprawiało mi to przyjemność, bo czytałam szybko, miałam dobrą pamięć, lubiłam robić notatki. Ale trafiały się takie kolubryny do przeczytania w krótkim czasie, że nawet ja wymiękałam. Trafiały się nudne książki poświęcone gramatyce (pisząc ten wpis, zdałam sobie sprawę, że całą gramatyczną część polonistyki wyparłam z pamięci - ale pewna grupa moich znajomych odkryła swoje powołanie w gramatyce opisowej). Trafiały nawet ciekawe, ale do przeczytania w dwa dni. Albo w ogóle nie było ich w bibliotece i trzeba było przeszukiwać polonistyczne Chomiki (swoją drogą, czasy moich studiów to początki Chomikuj.pl - jak się studiowało bez tego, nie mam pojęcia). 

Co do drugiego punktu. Gdzieś tam w głębi duszy zawsze wiedziałam, że w życiu chciałabym zajmować się czymś związanym z pisaniem (w przerwach między byciem przewodnikiem turystycznym), więc naturalne wydawałoby się, że polonistyka mi w tym pomoże. Cóż, niekoniecznie. O ile w ramach każdych zajęć do przeczytania były ogromne ilości książek (to, czy rzeczywiście trzeba było je czytać, to inna sprawa), o tyle pod względem pisania zupełnie się na tych studiach uwsteczniłam. Po lekcjach polskiego w liceum, gdzie co tydzień musiałam produkować jakieś wypracowanie, byłam w lekkim szoku, gdy okazało się że w ciągu roku na filologii polskiej musiałam wyprodukować łącznie jakieś 20 stron znormalizowanych, z czego 1/3 stanowiły przypisy ;) W pewnym momencie zaczęłam pisać opowiadania, bo czułam, że część mojego mózgu odpowiedzialna za tworzenie obumiera. 

"A potem beznadzieja i starość pariasa i wszechporażająca nas wszystkich pogarda, władzy od dyktatury, aż po demokrację, która nas, kałamarzy, ma za mniej niż zero."

Nauczycielką, wzorem Adasia Miauczyńskiego, nie zostałam - byłam zawsze daleka od posiadania misji uczenia cudzych dzieci, ale zarazem podziwiałam koleżanki, które się na to zdecydowały. Z kolei jako scenarzystka żałuję teraz, że do polonistyki nie dołożyłam chociaż licencjatu z jakiegoś innego kierunku, który dałby mi pojęcie o jakiejś innej dziedzinie nauki i - siłą rzeczy - oryginalne pomysły. Rekompensowałam to sobie, zaliczając tak zwane "przedmioty niezwiązane z tokiem studiów", np. na teatrologii albo geografii. A dzisiaj widzę, jak fajne scenariusze i książki piszą moi znajomi, którzy mają wykształcenie pod kątem chemii, fizyki, matematyki, historii, geografii, że już o prawie czy medycynie nie wspominając. Ładnie pisać można po każdym z wyżej wymienionych kierunków i wcale nie trzeba do tego kończyć filologii. Więc jeśli chcecie iść na polonistykę, bo marzycie o byciu pisarzem - lepiej wybierzcie chemię albo informatykę, pomoże to w pisaniu kryminałów, a jak nie wyjdzie - w znalezieniu pracy ;) 

Koszmar był też z praktykami - nie wiem, jak jest teraz, ale "za moich czasów" zazdrośnie patrzyłam na koleżanki, którym staże, w tym zagraniczne, załatwiała uczelnia. Ja musiałam się obijać o jakieś szemrane redakcje i bankrutujące wydawnictwa - owszem, przydało mi się to do tak zwanego ogólnego doświadczenia życiowego, ale powodowało też spory bałagan.

No i jeszcze jedna wada polonistyki - trochę kiepsko jest z wyjazdami zagranicznymi. Oferta Erasmusa, na którego pojechał praktycznie każdy z moich znajomych z innych kierunków, na filologii polskiej była śmiesznie malutka, z wiadomych względów - kto by się uczył polskiego w Turcji? ;) Oczywiście są wydziały na wysokim poziomie, m.in. na Sorbonie czy w Pradze - ale w porównaniu z innymi kierunkami była to mała kropelka. Udało mi się trochę nadrobić straconą szansę, wyjeżdżając do Portugalii w ramach programu Leonardo, ale to zdecydowanie nie to samo.

"A przecież stanowimy sól ziemi. Tej ziemi! Mimo że nie jesteśmy prymitywną siłą, dyktaturami zawsze wstrząsają poeci! Wtedy nas potrzebują, zrozpaczone masy, które nie widzą dalej niż kawał kiełbasy! Które nie widzą dalej…"

Kim można być po polonistyce, jeśli nie nauczycielem? No cóż... każdym. To, co dla mnie było zaletą, dla wielu moich znajomych było jednak wadą tych studiów - polonistyka jest straszliwie niekonkretna. Widać to było zwłaszcza na specjalizacji medialnej (ciekawa jestem, czy przez te ponad 10 lat rozwinęła się nieco). Każdy z przedmiotów - a było tam i coś o reklamie, i coś o pracy w TV, i analiza tekstów medialnych, i copywriting, i scenariopisarstwo - dawał jedynie jakiś posmak tego, co można po tej specjalizacji robić. I znowu - cała reszta zależała tu od studenta, bo nikt nie prowadził cię za rączkę. Mnie spodobał się PR i promocja (świetne zajęcia z Bohdanem Pawłowiczem) i w tym kierunku postanowiłam się realizować, nawet udało mi się zaraz po studiach dostać do finału jakiegoś medialnego konkursu, ku zdziwieniu współfinalistów z SGH i innych ekonomicznych uczelni. Jeśli zaś ktoś ma od razu pomysł na siebie, a nie jak ja - trochę edytorstwa, trochę PR-u i trochę scenariopisarstwa - to zapewne jeszcze w trakcie studiów będzie w stanie znaleźć sobie pracę na poziomie. 

A w ogóle to studia są potrzebne?

Jest jeszcze jedna rzecz - bardzo często trochę idealizujemy sam fakt studiowania i posiadania dyplomu. Tymczasem bez studiów też da się żyć i znaleźć fajną pracę. Ze względu na to, że piszę scenariusze, sporo osób jest pewnych, że nauczyłam się tego na polonistyce, tymczasem scenariopisarstwo na polonistyce to było parę smętnych wykładów, na których oglądaliśmy filmy dokumentalne i krótkometrażowe, a potem musieliśmy pisać treatment, przy czym nikt nam za bardzo nie wyjaśnił czym ten treatment jest. Większości nauczyłam się na warsztatach i już w praktyce, pracując przy serialach. Przy których zresztą pracowały osoby z bardzo różnym wykształceniem - zawodowy muzyk, kierowca, specjalista od IT, prawniczka, copywriterka, historyk... Wszyscy posługujący się językiem polskim tak samo dobrze jak ja po 5 latach polonistyki, albo i lepiej. O dyplom nikt mnie w pracy nie zapytał. 

Są wśród Was jacyś absolwenci lub studenci polonistyki? Ciekawa jestem, czy mamy podobne, czy też skrajnie różne doświadczenia.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek