Ich dwoje i żółw, czyli "Bikini Blue"


O drugiej wojnie światowej trudno już w filmie powiedzieć cokolwiek nowego. Być może dlatego reżyserzy i scenarzyści sięgają do wczesnych lat powojennych, wciąż w naszej historii nie do końca opowiedzianych. Zawsze jednak mówiąc o tych czasach i tak wracamy do wojny, trudno więc nie popaść w banał i znaleźć pomysł, który pozwoli na opowiedzenie kolejnej historii o tym samym z nowej perspektywy. Wydaje się, że reżyser i scenarzysta "Bikini Blue" wpadł na taki pomysł. Poplątane polskie losy powojenne opowiada z jednej strony w intrygującej scenerii - w szpitalu psychiatrycznym utworzonym w Wielkiej Brytanii specjalnie dla polskich imigrantów, z drugiej - z perspektywy niekoniecznie polskiej.

Uwaga! Możliwe spoilery ;)

Główną bohaterką jest Dora - żona polskiego żołnierza, który po wojnie nie wrócił z Anglii do kraju, jak setki tysięcy jego rodaków. Gdy do wyboru była albo współpraca z komunistami, albo sąd i więzienie lub kara śmierci, nie wszyscy byli w stanie się z tym pogodzić - stąd, jak opowiadają nam bohaterowie, specjalne oddziały dla pogrążonych w depresji rodaków. Dora wyrusza w podróż do swojego męża, który trafił do szpitala po tym, jak oblał się benzyną i podpalił. Okazuje się, że Eryk Szumski nie jest aż tak odurzony lekami jak można by sądzić - ucieka ze szpitala i proponuje żonie wspólny wieczór, który zaczyna się uroczo i romantycznie, a kończy... cóż, możemy się domyślać, że zarówno choroba Eryka, jak i ukrywane przez Dorę listy będą grały w całej historii istotne role.

Całość - mimo osadzenia w konkretnym miejscu i czasie historycznym - pokazana jest w lekko odrealnionej scenerii, onirycznych, pięknie pokolorowanych krajobrazach, spowitych promieniami słońca lub smugami mgły. W obiektywie Jacka Podgórskiego, autora zdjęć m.in. do "Yumy", Tomasz Kot i Lianne Harvey wyglądają jak kochankowie z przedwojennych melodramatów. Zdjęcia i muzyka stwarzają w filmie niepowtarzalny klimat, niektóre z ujęć miałam ochotę w kinie zatrzymać, żeby dłużej popatrzyć na stopklatkę... i niestety cały urok filmu pryska, gdy bohaterowie zaczynają mówić.


Nie chodzi mi tu o angielski akcent Harvey (ten jest cudny) czy polski akcent Tomasza Kota (ten jest fajny, zresztą Kot to w ogóle jest dobry aktor). Niestety, "Bikini Blue" to jeden z tych filmów, które wyglądają najpiękniej na etapie chwytliwego logline'u albo krótkiego synopsisu. Szpital psychiatryczny dla Polaków, angielska żona rozdarta między miłością a strachem, tajemnica z przeszłości, wojenna trauma, a jako wisienka na torcie żółw który kryje w sobie prawdziwą duszę Eryka - to wszystko brzmi świetnie, ale trzeba jeszcze te elementy umiejętnie połączyć i odpowiednio wypełnić czas między zawiązaniem akcji a odkryciem mrocznego sekretu. Reżyser wypełnia go więc dialogami, które są albo mocno deklaratywne (cała historia szpitala jest odkryta praktycznie w jednym dialogu), albo są popisem erudycji Eryka. Tu komuś przypomni się jakaś legenda, tu ciekawostka, tu scena z filmu... w międzyczasie mamy jeszcze seks na plaży.  

No właśnie, ten seks na plaży, ja rozumiem, że film o miłości bez seksu to jak jednoczęściowe bikini, ale po seansie można dojść do wniosku, że seks jest najlepszym sposobem na odreagowanie... czego? No cóż, między innymi strachu przed mężem, który najpierw się podpalił, potem swoją żonę otruł i uśpił. A zaraz po jeszcze da jej w twarz i porwie ich wspólne dziecko. Żeby nie było - dzielna Dora przywali jeszcze mężowi łopatą. I mimo to nadal będzie go kochać. Miłość do ukochanej osoby mimo jej choroby to naprawdę wielka i trudna rzecz - niestety historia Dory i Eryka jest opowiedziana tak niewiarygodnie, że nawet mimo konwencji realizmu magicznego trudno jest ich zachowanie zaakceptować. Prawdziwym zaskoczeniem było dla mnie odkrycie, że scenariusz (wtedy jeszcze pod tytułem "Red planet white flag") dostał nagrodę Script Pro. W porównaniu z innymi zrealizowanymi scenariuszami z finału tego konkursu (choćby "Bogowie", "Jesteś bogiem" czy "Ostatnia rodzina") ten Marszewskiego wypada niestety o kilka poziomów niżej. Niemniej nie dziwię się, że wygrał - na papierze te dialogi, że już o pomyśle nie wspominając, musiały wyglądać naprawdę dobrze, pod względem strukturalnym filmowi też nie można wiele zarzucić. Niestety, coś nie zagrało.

Szkoda, bo brakuje w polskim kinie filmów, które o wojnie opowiadałyby z taką lekkością, z jaką spróbował opowiedzieć o niej Marszewski - bez martyrologii, "polskiej" perspektywy, kameralnie. Tutaj udało się połowicznie - wyszedł bardzo ładny film z bardzo złymi dialogami. 

Komentarze

Copyright © Bajkonurek