Wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy, czyli "W głębi lasu"


Harlan Coben, Netflix, Miłoszewski jako scenarzysta i Grzegorz Damięcki w roli głównej - trzeba przyznać, że to interesujące połączenie i odkąd usłyszałam o polskiej ekranizacji książki "W głębi lasu", byłam ciekawa, jak to wyjdzie. Tym bardziej, że jakby nie było, bardzo amerykańską powieść twórcy mieli za zadanie przetransponować na polskie realia. Wyszło... różnie.

Uwaga - spoilery do filmu i książki

Punkt wyjścia w książce i w serialu jest taki sam - zostaje znaleziony trup, którego śmierć śledczy łączą ze sprawą sprzed dwudziestu pięciu (w książce - dwudziestu) lat. Chodzi o tajemniczą zbrodnię dokonaną w 1994 roku podczas obozu dla młodzieży - pewnej nocy zniknęło czworo nastolatków, ciała dwójki znaleziono jakiś czas później, ale pozostali chłopak i dziewczyna zniknęli bez śladu. W sprawę angażują się brat zaginionej dziewczyny, obecnie prokurator (Grzegorz Damięcki) i córka dyrektora obozu (Agnieszka Grochowska). Niegdyś byli parą, ale tragedia na sprzed lat zniszczyła ich związek i rzuciła cień na resztę ich życia - podobnie jak na losy innych uczestników obozu.

Trzeba przyznać, że serial - rozszerzając historię napisaną przez Cobena - świetnie oddaje nastoletnią atmosferę lat 90. Dzięki czemu ma szansę trafić do serc obecnych 30-40 latków, którzy na podobnych obozach przy ogniskach i kiełbaskach grali na gitarze i śpiewali piosenki Republiki i T.Love, pili pierwszy alkohol w tajemnicy przed rodzicami i przeżywali wielkie wakacyjne miłości. Wiecie, kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów, łezka się w oku kręci. Można mieć zastrzeżenia, że więcej w tych retrospekcjach "atmosfery" niż rzeczywistej historii, a poszczególne sceny ni cholerę nie posuwają akcji do przodu. Cóż, w sumie takie zastrzeżenie można mieć do całego serialu. Dla jednych ta stylistyka i powolna, pełna nieznaczących retrospekcji narracja będzie znakiem ambicji twórców, dla innych - oznaką nudy, dla jeszcze innych - irytującą manierą kiepsko udającą kino artystyczne. I być może wszystkie trzy wersje są prawdziwe.



Mnie jednak w serialu interesowało zupełnie coś innego, a mianowicie scenariusz - jak wspomniałam, powieść Cobena jest jednak bardzo amerykańska i osadzona w dość konkretnych realiach. W ekranizacji widać jak na dłoni, że przełożenie tych wszystkich podskórnych konfliktów drzemiących pod skórą amerykańskiego społeczeństwa na polski grunt jest niemal niemożliwe. W książce główny bohater jest imigrantem rosyjskiego pochodzenia, jego zaginiony przyjaciel - Latynosem, kobieta, której sprawę prowadzi Copeland jest czarnoskóra. Przez to wiele kwestii z wersji polskiej nie wybrzmiewa, np. dziwne zachowanie rodziców Artura (którzy w książce są nielegalnymi imigrantami, a zatem konflikt z prawem może skutkować ich deportacją). Podobnie twórcy zrezygnowali z całego sensacyjnego wątku KGB, co z jednej strony było dobrym posunięciem nadającym serialowi bardziej psychologiczny ton, z drugiej - pozbawiło bohatera dodatkowego rysu.

Najsłabiej jednak w serialu wypadł wątek rozgrywającej się równolegle z głównym śledztwem sprawy dotyczącej gwałtu na młodej kobiecie. Pozornie oderwanej od wątku sprzed lat, a tak naprawdę - będącej katalizatorem przywracającym dawne demony. W powieści zgwałcona kobieta jest czarnoskóra, co w bardzo istotny sposób wpływa na fabułę. W polskim serialu oczywiście podobnych napięć nie doświadczymy, dlatego też jedyny konflikt to bogate dzieciaki bogatych ojców (świetny Cezary Pazura jako wszechwładny dziennikarz) kontra biedna tancerka. Sprawa znika też pod ciężarem głównego wątku, a jej rozwiązanie, które w książce jest bardzo satysfakcjonujące, polscy twórcy zupełnie pominęli. Szkoda, bo byłam bardzo ciekawa, jakiej intelektualnej ekwilibrystyki dokonają, przenosząc wątek kaset wideo (w którym, swoją drogą, drobną rolę odgrywa wypożyczalnia wideo "Netflix") o te kilka lat później, w czasy snapchatów i streamingów.



Polscy scenarzyści nie zrezygnowali jednak całkowicie z przekładania społecznych napięć z USA na polskie warunki - konflikty na tle rasowym zastąpili antysemityzmem. Trzeba jednak przyznać, że to nie wyszło im zupełnie. Wątek antysemickich prześladowań, których ofiarą pada ojciec Laury, jest szyty bardzo grubymi nićmi, przedstawiony zupełnie bez wyczucia i w sposób bardzo karykaturalny. Zdecydowanie lepiej radzą sobie twórcy z pokazywaniem emocji targających bohaterami - komentarz społeczny i próba rozliczenia z polskimi demonami kompletnie im nie wychodzi.

To, na co na pewno nie można narzekać przy oglądaniu "W głębi lasu" jest aktorstwo - Grzegorz Damięcki w roli Copelanda/Kopińskiego jest świetny, ale brawa należą się przede wszystkim młodemu pokoleniu. Wszyscy odtwórcy ról nastolatków (fakt, że tradycyjnie znacznie starsi od swoich bohaterów) zagrali wręcz koncertowo, bardzo naturalnie i jest między nimi świetna chemia. Takich nastolatków w polskim kinie bardzo brakowało.

"W głębi lasu" to taki typowy serial środka, który zapewne nikomu nie zapadnie w pamięć, ale niekoniecznie musi to być jego wadą. Mnie oglądało się go całkiem dobrze i wbrew pozorom podczas oglądania nie zajmowałam się jedynie wynajdowaniem różnic między serialem a książką. Widać w nim zarówno talent i wyobraźnię (scenarzystów walczących z materią Cobena, reżyserów, operatorów i świetnych młodych aktorów), jak i dobrą rzemieślniczą robotę. A za klimat lat 90. ma u mnie dodatkowy plus.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek