Wszystkie życzenia fanów, czyli "Wonder Woman 1984"

Filozofii DC dotyczącej ich własnego uniwersum nawet nie próbuję zrozumieć. W pewnym momencie zapatrzyli się w niesamowite sukcesy Marvela, i co za tym idzie, chcieli zrobić dokładnie to samo. Nie wyszło, chociaż mieli znacznie lepsze franczyzy do przekucia w złoto. Tego, co wydarzyło się potem, zakulisowych prób przejęcia władzy, zmian reżyserów w ostatniej chwili, rozpaczliwych dokrętek i płaczących przy montowaniu montażystów nie ogarniam już zupełnie, przestałam więc traktować filmy od DC jako jeden wszechświat i podchodzę do każdego z nich osobno. Takie podejście skutkuje zarówno w przypadku "zwykłego widza", jak i w przypadku twórców - o czym świadczy deszcz nagród dla zupełnie osobnego, ale przecież wciąż spod szyldu DC "Jokera". Znakomicie sprawdziło się też w pierwszej "Wonder Woman", filmie, który niby nie wyważał żadnych drzwi, a jednak, o dziwo, oglądało mi się go znacznie lepiej niż konkurencyjną "Kapitan Marvel". Scenę, w której Wonder Woman wychodzi z okopów, mogę powtarzać w kółko.

Będą spoilery.

Sequel był więc oczywisty. Nie dostał szansy na zawojowanie kin, bo przydarzyła się pandemia, ale i tak bardzo na niego czekałam. I niestety, zawiodłam się - podczas oglądania drugiej "Wonder Woman" moja ręka wielokrotnie znajdowała się w okolicach czoła, a na usta co chwila cisnęło się pytanie "Ale że co".

Jako że po pierwszej części dałam tej bohaterce i temu filmowi naprawdę duży kredyt zaufania, przez cały seans szukałam w nim tego ukrytego sensu, który udowodni wszystkim krytykom, że mylili się w swoich negatywnych recenzjach. I oczywiście, widać w "Wonder Woman 1984" pewien zamysł - nawiązanie do kina lat 80. nie tylko w kostiumach, lecz także w podejściu do pewnych kwestii i klisz, również tych dzisiaj uznawanych za toksyczne. Problem w tym, że w trakcie oglądania miałam wrażenie, że owszem, reżyserka i scenarzystka chciała się pobawić pewnymi schematami, ale w pewnym momencie albo zapomniała o nich, albo wtrącili się producenci i kazali jej się wycofać. Przez co wyszedł z filmu potworek - nie tak zły, jak o nim mówią, ale co najmniej rozczarowujący.

Fabuła jest względnie prosta - Diana Prince w niezmienionej nieśmiertelnej formie przetrwała do roku 1984 i wiedzie spokojne życie, pracując w muzeum. Jej uporządkowana egzystencja komplikuje się, gdy a) pacyfikuje złodziejaszków w centrum handlowym, b) po tej akcji do muzeum trafia niepozorny kamyczek, na który z pewnych powodów od tysiącleci ostrzą sobie zęby władcy i możni tego świata, w tym aspirujący potentat naftowy Max Lord, w tej roli szarżujący Pedro Pascal. Mężczyzna, by osiągnąć swój cel, wykorzystuje naiwną koleżankę z pracy Diany, Barbarę Minervę, niepozorną szarą myszkę, która nosi okulary będące spoilerem same w sobie ;) 

I tu zaczyna się problem, bo już te trzy sekwencje - centrum handlowe, magiczny kamień i relacja z Barbarą - są nam podane tak, że nie miałam pojęcia, jaki cel przyświecał reżyserce. Czy to celowe mrugnięcie okiem do widza, gdy postać po zdjęciu okularów staje się seksbombą, czy też wszystko jest nam opowiadane zupełnie na serio? Czy Pedro Pascal zachowujący się jak złol z filmu Disneya to hołd dla jakiegoś czarnego charakteru z lat 80., czy też aktor, który wymknął się reżyserce spod kontroli? Zaś na całą sekwencję w supermarkecie zakończoną Wonder Woman mrugającą oczkiem do radosnej dziewczynki i wyrzucającą bandę przestępców przez okno, Amerykanie mają dobre słowo: cringe. Brakowało mi choćby jednej, malutkiej, autoironicznej sceny, wskazującej, że to wszystko było zaplanowane i twórcy świadomie bawią się kliszami, zamiast nieumiejętnie je powielać.

Gdy Sagala... przepraszam, magiczny cytryn spełniający życzenia trafia w szpony Pedro Pascala, robi się jeszcze dziwniej. Aha, zapomniałabym - w międzyczasie również Diana używa mocy spełniającego życzenia kamienia, dzięki czemu z zaświatów wraca jej ukochany sprzed lat - Steve. W ciele innego faceta. Dlaczego tak, skoro inne życzenia spełniane są jednak nieco bardziej dosłownie? Film nam tego nie tłumaczy, ani też... niemal w żaden sposób nie komentuje, przechodząc nad tym do porządku dziennego bez żadnej refleksji. Bohaterowie i scenarzyści totalnie nie przejmują się tym, że de facto zabrali życie (a nawet mieszkanie) jakiemuś randomowemu panu - ważne, że Steve i Diana są znowu razem.


W przypadku oglądania filmów superbohaterskich coś takiego jak "zawieszenie niewiary" jest zazwyczaj niezbędne, a na pewno pozwala lepiej się bawić. Problem w tym, że w "Wonder Woman 1984" dziwacznych i niepotrzebnie skomplikowanych rozwiązań fabularnych jest tak dużo, że nawet przy najszczerszych chęciach nie byłam w stanie przymknąć oka na dziury w fabule, idiotyczne zachowania bohaterów i momentami absurdalnie patetyczne dialogi. A przecież mogło być tak pięknie. Relacja Diana-Barbara mogłaby zostać rozwinięta w jakikolwiek inny sposób, powrót Steve'a mógłby zostać bardziej ograny, a przynajmniej - wykorzystać potencjał, jaki ma zderzenie bohatera z początku XX wieku z latami 80. Tymczasem Steve niemal bez mrugnięcia okiem wciela się w faceta z zupełnie innej epoki, po czym pilotuje nowoczesny samolot i wykonuje nim skomplikowane ewolucje. Podobnie, ktoś mógłby powiedzieć Pedro Pascalowi, że jednak nie gra ani w familijnym filmie Disneya, ani "Stranger Things". 

"Zawieszenie niewiary" nie do końca wystarczyło mi też, żeby zrozumieć, jak właściwie działa wielki artefakt, o który wszyscy tak bardzo się biją. Z jednej strony spełnia życzenia, ale "każda magia ma swoją cenę". Z drugiej - niektórym spełnia je bardzo dosłownie, gdy innym - jak Dianie - w wyjątkowo pokrętny sposób. Niektórym przynosi szczęście niemal na zasadzie słynnego "przyciągania" (ktoś prosi o kawę i okazuje się, że kolega ma dwie), innym - w sposób magiczny (farma materializująca się w środku miasta). Główny czarny charakter, który pragnie władzy dla samej władzy, żeby syn był z niego dumny, miał duży potencjał, ale został tak przerysowany, że pod koniec filmu nie byłam już ani trochę pewna, czego on właściwie chce.

Sama zaś Wonder Woman wydaje się w filmie zupełnie płaska i w gruncie rzeczy nieciekawa. To, co najciekawsze, dzieje się na drugich i trzecich planach, ona głównie walczy ze złoczyńcami i tęskni za ukochanym. Nie widzimy też - poza utratą osobowości ;) - jakiejś większej przemiany bohaterki między pierwszym a drugim filmem, a przecież Diana spędziła wśród ludzi dobrych kilkadziesiąt lat! 

To nie jest tak, że film oglądało mi się bardzo źle. Wręcz przeciwnie, miło było po roku posuchy w końcu zobaczyć jakąś superbohaterską nowość. Ale mam wrażenie, że to już kolejny obejrzany przeze mnie film spod szyldu DC, który jest taki... żaden. Oczywiście, "Shazam" był momentami zabawny, "Aquaman" miał sporo fajnych scen, Margot Robbie nieźle szarżowała w "Birds of Prey" ale zarówno tamte filmy, jak i "Wonder Woman 1984" wypadły mi z pamięci już kilka dni po seansie i zupełnie nie mam ochoty ich sobie przypominać. W dodatku wszystkie zdają się mieć podobny problem - po zdecydowanym i narzucającym pewien ton początku, rozpadają się w środku, jakby poszczególni twórcy (reżyser-scenarzysta-producent, a czasem jeszcze aktorzy) ciągnęli je w różne strony. Gdzie leży problem? W reżyserach o zbyt charakterystycznym stylu? (patrz - cała nieprawdopodobna epopeja z Zackiem Snyderem) W producentach, którzy chcieliby mieć ciastko i zjeść ciastko? W źle rozplanowanych i wielokrotnie przerabianych scenariuszach? Bardzo chciałabym przejść się korytarzami DC i posłuchać kuluarowych plotek. Na razie zostają domysły, wzruszenie ramion i lekkie rozczarowanie, że z tak oczekiwanego filmu nie zostanie mi w głowie niemal zupełnie nic.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek