10 teatralnych wspomnień na Międzynarodowy Dzień Teatru


 Międzynarodowy Dzień Teatru znowu wypada podczas lockdownu - nie sposób więc uczcić go wyjściem na spektakl. Można, oczywiście, obejrzeć coś online, ale co tu nie mówić - po roku pandemii za niczym innym tak nie tęsknię jak za spontanicznym wyjściem do Romy, Syreny albo Dramatycznego. Chyba nawet kina nie brakuje mi tak bardzo jak odliczania czasu do premiery kolejnego musicalu - dzisiejsze ogłoszenie obsady "Waitress" zupełnie mnie nie obeszło, bo kto wie, kiedy będę mogła się na tą "Waitress" wybrać. Brakuje mi nie tylko spektakli, ale też całej otoczki: słodkiego ciasta i kawy w bufecie, obowiązkowego tłoku przy szatni, wstawania podczas owacji na stojąco. I okruchów wspomnień nierozerwalnie związanych z konkretnymi spektaklami, wspomnień które napływają, gdy tylko wyjmę program z pudełka. Wspomnień takich jak te.

"Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze" (reż. Wojciech Kępczyński, Teatr Powszechny w Radomiu)

Pamiętam bardzo mocno swój pierwszy seans w kinie, ale zdecydowanie większe wrażenie zrobiło na mnie pierwsze wyjście, a raczej wyjazd do teatru. Dla jedenastolatki z małej miejscowości to było jak wyprawa na księżyc - i pewnie nawet Neil Armstrong nie zapamiętał tak mocno swojego kosmicznego spaceru, jak ja zapamiętałam musical "Józef i cudowny płaszcz snów". Nikt nigdy nie powiedział mi o co właściwie chodzi w tym teatrze (gdzieś tam kojarzyłam Teatr Telewizji, no ale...), więc byłam w totalnym szoku widząc ludzi na scenie odgrywających historię wciągającą jak film, numery taneczne, a przede wszystkim te wspaniałe, wpadające w ucho piosenki, których podczas bisów starałam się nauczyć na pamięć. Główną rolę grał niejaki Jan Bzdawka, który następnie, idąc na spotkanie z widzami (dzieci niestety nie wpuścili), potknął się o moją koleżankę wiążącą buta - ależ byłam zazdrosna!!!


Romeo i Julia oraz kabaret Definitywny Odlot Bocianów (reż. Adam Sroka, Teatr Powszechny w Radomiu)

Okej, przyznam szczerze, tego spektaklu za bardzo nie pamiętam. Pamiętam za to, że zdobyłam jakieś wyróżnienie w konkursie na jego recenzję. Byłam bardzo dumna... Do czasu. W ramach nagrody zaproszono wyróżnionych licealistów na wręczenie uroczystych dyplomów połączone z występem teatralnego kabaretu. Pierwszym numerem kabaretu było... odczytanie co zabawniejszych fragmentów recenzji w ramach "humoru zeszytów" i naśmiewanie się z ich autorów. Mam wielką nadzieję, że fragmenty nie pochodziły z autentycznych recenzji, tylko podkręcił je jakiś scenarzysta, ale bez względu na to - gdybym kiedyś miała odbierać Oscara po wcześniejszym roastowaniu mnie przez jakiegoś Jimmy'ego Kimmela - jestem przygotowana. Chociaż do dziś mam traumę.


"Musicale, ach te musicale" (Teatr Muzyczny Roma / TVP)

To akurat teatralne wspomnienie wiąże się ze spektaklem obejrzanym w telewizji. Po tym, jak Wojciech Kępczyński przeniósł się z Radomia do warszawskiej Romy, mój dostęp do musicali stał się mocno ograniczony. Aż tu nagle, przy kolacji, trafiłam na jakiś rocznicowy koncert musicalowy "Musicale, ach te musicale", podczas którego Roma świętowała iluślecie istnienia, a Wojciech Kępczyński iluślecie pracy twórczej. Nagrany na wideo i oglądany pewnie z kilkadziesiąt razy "do obiadu" koncert stał się moim głównym źródłem wiedzy o tym, co fajnego działo się przez lata w musicalowym świecie. Od tamtej pory chyba wszystkie musicale z tamtego show zostały w Polsce wystawione, w dodatku wszystkie widziałam na żywo - co wtedy było jedynie moim skrytym marzeniem. A na filmiku poniżej, w ramach ciekawostki, możecie zobaczyć, jak wtedy Wojciech Kępczyński wyobrażał sobie "Taniec wampirów" ;)

"Kwartet" (reż. Zbigniew Zapasiewicz, Teatr Współczesny w Warszawie)

W liceum co jakiś czas wyjeżdżaliśmy do teatru do Warszawy - przyznam szczerze, że o ile nie był to musical, to większą atrakcją dla młodzieży było jednak wyjście do McDonalda i godziny spędzone w centrum handlowym. Wyjątkiem był spektakl, który jakoś wyjątkowo przypadł mojej klasie do gustu, a mianowicie "Kwartet" Ronalda Harwooda. Nie mam pojęcia czemu - może świetna obsada, z Mają Komorowską na czele, a może teksty, które powtarzaliśmy potem w różnych wariantach. Przez jakiś czas zupełnie bez związku witałyśmy się z koleżankami słowami "Jestem gotowa" albo "Wróciłeś z Karaczi". 

"Taniec wampirów" (reż. Wojciech Kępczyński, Teatr Roma w Warszawie)

Kiedy poszłam na studia do Warszawy, teatralny świat stanął przede mną otworem... Cóż, tyle że prawie w ogóle z tych możliwości nie korzystałam. Szkoła trochę spaczyła mi odbiór teatru - zamiast z przyjemnością, zaczął mi się kojarzyć z obowiązkiem włożenia butów na obcasie i wybulenia kasy, której oczywiście, jako studentka, nie miałam. Aż w końcu Teatr Roma ogłosił, że zamierza wystawić "Taniec wampirów", musical znany mnie i mojej siostrze ze wspomnianego koncertu na Dwójce. Postanowiłyśmy się wybrać i... przepadłyśmy od pierwszych chwil, gdy Kuba Molęda zaczął śpiewać "Hej tam hej, gdzie pan jest, profesorze...". Do tej pory to jeden z moich absolutnie ukochanych musicali, znam na pamięć wszystkie piosenki i nawet wiem, czym się różni wersja niemiecka od amerykańskiej. Od tego musicalu zaczęłam też uważniej śledzić kariery ulubionych artystów, kibicując m.in. Jakubowi Wocialowi, którego "no hej!" do tej pory nieodmiennie mnie bawi. A przy okazji odkryłam bardzo przydatną studentowi rzecz, a mianowicie... teatralne wejściówki.

Żródło: teatrroma.pl

"Kordian" (reż. Paweł Passini, Teatr Polski w Warszawie)

W kwestii naszych narodowych wieszczów jestem #teamSłowacki, "Kordiana" jako zapewne jedna z nielicznych osób w tym kraju czytałam dla przyjemności. Do tego do pewnego momentu miałam taki dość nabożny stosunek do teatru, czyli "siedź cicho i nie krytykuj, jeśli ci się nie podoba, bo to znaczy, że się nie znasz". Coś jednak we mnie pękło po obejrzeniu "Kordiana" w Teatrze Polskim. To moje pierwsze doświadczenie typu "jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?" Byłam świeżo po wykładach z romantyzmu, na których świętej pamięci doktor Eligiusz Szymanis ze swadą opowiadał o teatralnych pasjach Słowackiego - i jestem pewna, że gdyby Juliusz Słowacki zobaczył, co z jego sztuką zrobił reżyser, to wstałby i wyszedł. To był ten moment, gdy miałam już wszelkie narzędzia, by sztukę oceniać i z pełną świadomością stwierdzam, że nudziłam się jak jasna cholera. Aktorzy zrobili wszystko, by ze swojej gry wyrzucić wszelkie emocje i bełkotali beznamiętnie, symbole pojawiające się na scenie pochodziły z kilku różnych porządków, a słynny monolog na Mont Blanc, który aktor recytował podwieszony na jakichś dziwnych skórzanych paskach, został wyprany z wszelkiego uczucia. Ten spektakl pamiętam jeszcze z jednego powodu - było na nim niewiele osób, w sali panowała grobowa cisza, a ja byłam świeżo po zapaleniu oskrzeli... Starałam się kasłać tylko w momencie, gdy uderzał jakiś werbel, ale mam wrażenie, że momentami udało mi się skutecznie zagłuszyć aktorów. 

Fot. Tribble Chris, www.encyklopediateatru.pl

"Kompleks Portnoya" (reż. Adam Sajnuk, Stara Prochownia)

Na sztuce uśmiałam się i wzruszyłam i do tej pory pamiętam niektóre sceny, ale nie dlatego ją zapamiętałam - tylko dlatego, że po raz pierwszy byłam wtedy w teatrze... sama. Nie sama w sensie na widowni, na szczęście, tylko zawsze jakoś wyjście do teatru było dla mnie wyjściem w parze albo w grupie. Chodzenie samej kojarzyło mi się z jakimś takim wstydem, samotnością w tłumie, no i podświadomość krzyczała, że na pewno wszyscy pomyślą, że nie mam chłopaka ani przyjaciół. Ale przyjaciółka rozchorowała się i... okazało się, że samotne wyjście na spektakl to nic strasznego. Nawet teraz, kiedy już przestałam być singielką, lubię pójść na spektakl bez towarzystwa. 

"Biała bluzka" (reż. Krystyna Janda, OCH Teatr)

Z tą samą przyjaciółką, która rozchorowała się przed "Kompleksem Portnoya" spontanicznie wyskoczyłyśmy "na wejściówki" na jakiś spektakl do OCH Teatru - zupełnie już nie pamiętam jaki, bo został odwołany. Tymczasem w ramach rekompensaty w teatrze pojawiła się Krystyna Janda i zapowiedziała, że spektakl jest przełożony, ale dla tych, którzy jednak zdecydują się zostać... wystawi swój monodram "Biała bluzka". Zostało kilka osób, które kupiły wejściówki i było im wszystko jedno na jaki spektakl idą. Dzięki czemu był to najbardziej kameralny spektakl, na którym byłam. Za to Krystyna Janda zagrała jak dla Sali Kongresowej.


"Notre Dame de Paris" (reż. Gilles Maheu, Teatr Muzyczny w Gdyni)

Doświadczenie bardzo podobne do poprzedniego, ale jakże inne. Mianowicie, po raz pierwszy, postanowiłam pojechać sama na spektakl do innego miasta, w ramach prezentu urodzinowego, żeby zobaczyć na scenie jeden z moich absolutnie ukochanych musicali. Byłam świeżo po rzuceniu pracy i spacerując nad morzem tuż przed spektaklem pomyślałam sobie, że życie stoi przede mną otworem. Od tamtej pory "Notre Dame de Paris" nie kojarzy mi się już z Garou, tylko a) z zapachem morza b) z Jankiem Traczykiem, który zachwycił mnie wtedy w roli Gringoire'a.

"Hamlet" (reż. Tadeusz Bradecki, Teatr Dramatyczny w Warszawie)

Rok 2019 był dla mnie rokiem, w którym postanowiłam wrócić do zaniedbanej lekko teatralnej pasji, a w 2020 miało być tylko lepiej. Oczywiście jak się to skończyło, wiemy. Dlatego "Hamleta" w Teatrze Dramatycznym zapamiętam nie tylko dzięki brawurowej roli Krzysztofa Szczepaniaka, nie tylko dzięki świetnemu tłumaczeniu Piotra Kamińskiego i nie tylko dzięki rewelacyjnej choreografii końcowego pojedynku... ale przede wszystkim dlatego, że był to ostatni spektakl, jaki widziałam przed pandemią. Chociaż jeszcze nikt się nie spodziewał lockdownów, to sporo już się mówiło o tym, co się dzieje we Włoszech i w powietrzu unosiła się atmosfera takiej lekuchnej paranoi. Panie otwierały drzwi przez chusteczkę, a ja (i jak podejrzewam, spora ilość widzów) modliłam się, żeby broń Boże, nie zakasłać podczas spektaklu...

*

Nie uważam się za jakąś wielką teatromankę - mam znajomą, która przed pandemią na spektaklach bywała co tydzień, znam osoby, które ulubiony musical widziały kilkadziesiąt razy. Ale moje postanowienie, żeby do teatru chodzić częściej, pozostaje w mocy - niech no tylko skończy się ta cholerna pandemia. Potrzebuję nowych wrażeń i nowych wspomnień, bo oglądanie musicali na ekranie komputera nie jest ani w połowie tak fajne jak na żywo.


Komentarze

Copyright © Bajkonurek