Wszystkie filmy kłamią, czyli dlaczego wierzymy w "oparte na faktach"


Jeszcze nie widziałam "Smoleńska", ale chocholi taniec wokół tego filmu zdążył mnie zmęczyć na długo przed premierą. To, co w dyskusji na ten temat najbardziej mnie uderza, to fakt, że całkiem spora ilość ludzi, z ważnymi politykami na czele, traktuje fantazję stworzoną przez scenarzystę i reżysera jako prawdę absolutną. I równocześnie całkiem spora ilość oburza się, bo film pokazuje zafałszowaną wizję rzeczywistości. I oczywiście "Smoleńsk" jest tu dość specyficznym przykładem, ale, jeśli sięgniemy pamięcią wstecz, zauważymy, że ta dyskusja toczyła się już u nas przy okazji wielu innych filmów. Czasem przybierała kształt lęku przed kreowaniem "fałszywego obrazu" Polaków za granicą, innym razem - w oburzeniu, że to przecież my, a nie Benedict Cumberbatch czy inna Kate Winslet, rozszyfrowaliśmy Enigmę. Czasem wyrażała się jedynie w artykułach w gazetach przypominających, że "tak nie było", a czasem - w protestach przed kinami. I tu pojawiają się dwa pytania. Po pierwsze, czy filmy oparte na faktach mogą dowolnie dostosowywać rzeczywistość wedle życzenia twórcy. Po drugie - dlaczego ludzie w takie filmy bezkrytycznie wierzą.

Oczywiście takie podejście nie jest tylko i wyłącznie domeną Polaków, ale czasem mam wrażenie, że w naszym kraju nie tylko "Smoleńsk", ale każdy film opowiadający o prawdziwych wydarzeniach, czy to historycznych czy współczesnych, jest traktowany jak film dokumentalny. Co więcej, od każdego właśnie tego się oczekuje. Często ten mesjanistyczny ton zdarza się podchwycić samym reżyserom, którzy na "opowiadaniu prawdy" budują swoją wizję filmu i stają się jej niewolnikami. I naprawdę trudno pogodzić się z tym, że każdy film oparty na faktach jest tak naprawdę jedną wielką manipulacją.
W "Bękartach wojny" Quentina Tarantino mamy granego przez Daniela Bruhla żołnierza, który zagrał główną rolę w filmie propagandowym o sobie. Mam wrażenie, że niektórzy twórcy szukający "Prawdy" chętnie by taki film nakręcili.
Tak naprawdę każdy twórca sam decyduje, do jakiego stopnia "prawdy historycznej" doprowadzi swój materiał. Zaczyna się zazwyczaj od dbałości o epokę. Stroje, umundurowanie, budynki, potrawy na stołach - to wszystko tworzy klimat i daje złudzenie, że oglądamy dokładne odwzorowanie danych realiów. Co więcej, rzadko kiedy chce nam się sprawdzać, czy reżyser i spece od kostiumów czy choreografii średniowiecznych tańców nie robią nas przypadkiem w konia. Odwzorowanie realiów to konik wielu twórców, dający plus wiele punktów do prestiżu u recenzentów. Co więcej, pozornie najtrudniej jest odwzorować epokę, którą pamiętamy - bohaterowie w "Yumie" kradną np. zupełnie współczesne kosmetyki. Z kolei wszechobecne papierosy w "Bogach" Łukasza Palkowskiego to niby nieistotny szczegół, ale znakomicie oddaje specyfikę epoki. Czasem można jednak przesadzić w tej pogoni za detalem. Swego czasu modne było na przykład kręcenie "po prawdziwemu" filmów opartych na legendach, że wspomnieć tylko "Robin Hooda" z Russellem Crowem czy "Króla Artura" z Clivem Owenem. Ten pierwszy był straszliwie nudny, w tym drugim był Clive Owen, co nieco pomogło.

Czasem fakt, że średniowiecze będzie bardziej brudne niż w innych filmach, nie sprawi, że film będzie lepszy.
O ile jednak tło rzadko kiedy staje się przyczyną wielkich kontrowersji (nie mówię tu o tych mniejszych, bo oczywiście po każdym filmie historycznym doczekamy się artykułów z wyliczankami, co się nie zgadza), o tyle schody zaczynają się przy bohaterach. Nie da się ukryć, że większość bohaterów filmów historycznych myśli zupełnie współcześnie, bo gdyby było inaczej, trudno byłoby nam ich polubić. Stosunek do kobiet, innych ras czy narodów czy podejście władców do sprawowania władzy znacznie zmieniły się przez lata i niektóre poglądy popularne w innych epokach dziś są raczej źle widziane. Bohaterowie w swoich światopoglądach wyprzedzają więc zazwyczaj swoją epokę - mężczyźni szanują kobiety, kobiety obywają się bez mężczyzn, a lekarze myją ręce przed przyjmowaniem porodu. Poglądy dziś tępione, a charakterystyczne dla danej epoki - rasizm czy antysemityzm - zarezerwowane są raczej dla antagonistów. Nasi bohaterowie wyznają raczej te "postępowe" ideologie. Gdyby główny bohater nagle zaczął być zwolennikiem hasła "Żydzi na Madagaskar" albo nie cieszył się, że żona urodziła córeczkę, widz w kinie poczułby się co najmniej niekomfortowo.

Żaden z pozytywnych bohaterów "Histerii" nie splami się ówczesnymi poglądami. Tylko "ci źli" nie myją rąk i chcą wycinać sufrażystkom macice. Ci dobrzy uczą dzieci higieny i jeszcze wynajdą wibrator.
Są filmy, które współczesne poglądy i zachowania przypisują swoim bohaterom - postaciom fikcyjnym czy rzeczywiście istniejącym - w pełni świadomie, znakomicie się przy tym bawiąc. "Zakochany Szekspir" czy "Anonimus" dekonstruują mit Szekspira, opowiadając nam zupełnie współczesną historię, a jeśli jakieś fakty historyczne się nie zgadzają, tym gorzej dla faktów. Przy tworzeniu fikcyjnej opowieści wokół prawdziwej postaci scenarzysta może się fajnie pobawić - paradoksalnie im większy research na temat epoki, tym więcej z takiej historii da się wycisnąć.

Will Szekspir i Viola są na wskroś współcześni, ale nikt się tym nie przejmuje.
Z kolei inne filmy mają zaraz po tytule hasło "oparte na faktach", ale i tak ubarwiają je, dopasowując do wizji reżysera. "Jak zostać królem" nie byłoby takie... oscarowe, gdyby pokazać rzeczywistą relację Jerzego VI i jego logopedy, który w "realu" nigdy nie odważyłby się zwracać do swojego pacjenta "Bertie". Nawet te najbardziej skrupulatne biografie odfajkowujące kolejne wydarzenia z życia swoich bohaterów ("Żelazna dama") pokazują podkoloryzowaną i uporządkowaną wersję historii: podzieloną na strukturę trzyaktową, z punktami zwrotnymi w odpowiednich miejscach, z dobrymi dialogami i muzyką podkreślającą klimat. W życiu podczas oświadczyn jakoś rzadko chce grać muzyka. A Prawda... no cóż, spójrzmy Prawdzie w oczy. Bywa nudna.

Nie znoszę filmów robionych w stylu "Żelaznej Damy", pokazującej życie bohatera niemal od narodzin, odfajkowujących przełomowe momenty. Zdecydowanie wolę te pokazujące jedno wydarzenie (prawdziwe czy fikcyjne) na tle epoki.
O ile same "historie prawdziwe" w streszczonej wersji brzmią intrygująco ("brytyjski matematyk Alan Turing pomaga złamać kod Enigmy podczas drugiej wojny światowej", "profesor Zbigniew Religa dokonuje pierwszego w Polsce przeszczepu serca"), o tyle stoją za nimi setki nudnych godzin, dni, tygodni, lat, w których nic ciekawego się nie działo. Kluczowe rozmowy nie kończyły się puentami i błyskotliwymi one-linerami. Jak to w życiu. Ciekawie - paradoksalnie - pokazuje to nagrodzony Oscarem "Spotlight", w którym rzeczywiście bohaterowie (zamiast być ścigani przez sektę księży-morderców za próbę ujawnienia pedofilskiego skandalu w Kościele katolickim) siedzą w redakcji, odbierają telefony, kserują akta albo szukają czegoś w bibliotece. Ale i w "Spotlight" żmudne szukanie dowodów zostało skrócone do dwóch godzin filmu. A co za tym idzie, mamy uproszczenia, przekłamania i ktoś, kto rzeczywiście brał w tych wydarzeniach udział ma prawo zakrzyknąć "Tak nie było!".
Przy filmach takich jak "Spotlight" mamy pełne złudzenie rzeczywistości. Ale jeśli nigdy w życiu nie słyszeliśmy tej historii, to jaką mamy właściwie pewność, że film pokazuje prawdę?
Ale kiedy widz zdaje sobie sprawę, że "tak nie było", albo "było tak, ale nie do końca", nie ma problemu. Problem zaczyna się wtedy, kiedy "prawdę ekranu" ktoś zaczyna traktować jak prawdę objawioną. To samo może tyczyć się książek, jednak film jest bardziej przekonujący. Bywa też bardziej przekonujący niż życie. Co więcej, sami twórcy bardzo często zapewniają nas o tym, jak to ich film pokazuje Prawdę przez wielkie "P". Chwalą się przed kamerami setkami godzin researchu, odwzorowaniem realiów i zatrudnieniem konsultantów z Cambridge. Co z tego, że te "odwzorowane realia" to też tylko ułuda. Film nigdy nie będzie rzeczywistością. Pół biedy, jeśli są to błędy merytoryczne, drugie pół - jeśli świadomie bawi się historią i nie udaje, że jest czymś więcej. Pytanie, co zrobić wtedy, kiedy film świadomie fałszuje historię, równocześnie udając, że pokazuje tylko i wyłącznie prawdę. Czy mamy takich filmów nie oglądać? Przestrzegać przed nimi? Uświadamiać? Czy jednak oglądać i mówić sobie i wszystkim, że "to przecież tylko film"?

Nawet tak uniwersalny film jak "Ida" był krytykowany za to, że nie daj Boże ktoś na jego podstawie wyrobi sobie zdanie o wszystkich Polakach.
Piszę to z perspektywy widza w jakiś tam sposób świadomego. Wiem, że Szekspir nie był gwiazdą rocka, polski antysemityzm przed wojną był sprawą nie dającą się ująć w proste równania i nawet "Smoleńsk" mogę potraktować jak film sensacyjny. A kiedy idę na film o wydarzeniu, o którym nie mam zielonego pojęcia, poszukuję informacji o nim przed lub po seansie. Gorzej, kiedy na film przychodzi widz, który ulega ułudzie. Nie chce mu się sprawdzić, przeczytać. I wierzy we wszystko, co zobaczył, co więcej - powtarza dalej. Widz nieświadomy uzna za prawdę nie tylko "Smoleńsk", ale i "Bękarty wojny". Tylko pytanie, co wtedy? Wypadałoby bowiem przestać kręcić filmy, bo każdy z nich w jakiś sposób wprowadza ludzi w błąd. Słynna audycja radiowa na podstawie "Wojny światów" stała się legendą, ale wydawać by się mogło, że obecnie ludzie nie wierzą już bezkrytycznie we wszystko, co usłyszą lub zobaczą. Czy aby na pewno?

"Hiszpanka" to film, który miał oczywiście masę wad, ale krytykowany był głównie za to, że miał być o Powstaniu Wielkopolskim, a był o jakichś okultystach.
Bardzo często pojawia się w recenzjach sformułowanie, że film tworzy "fałszywy obraz" czegoś i przez to jest "szkodliwy". Mam też wrażenie, że w Polsce to zjawisko wiary w filmy oparte na faktach jest spotęgowane. Również dlatego, że niewiele jest reżyserów, którzy próbują uciec z tego błędnego koła i próbują się historią pobawić. Próbował Łukasz Barczyk w "Hiszpance" i nie udało się. Raz, że przekombinował formalnie, dwa, że spora ilość widzów po prostu nie była na taki film gotowa. Film, który zamiast podchodzić z nabożną czcią do wydarzeń, interpretuje je po swojemu i nie udaje, że to wszystko zdarzyło się naprawdę. Film, który zmyśla, przesadza, dopowiada.

Z podobnym nabożeństwem podchodzimy również do naszych bohaterów. Wyobrażacie sobie polski film "Józef Piłsudski łowca wampirów" albo choćby "Zakochany Mickiewicz". Może to jeszcze nie jest ten moment. Inną sprawą jest lęk, że gdy film na jakiś kontrowersyjny temat stanie się głośny, tłumnie ruszą na niego widzowie i wyrobią sobie na jego podstawie obraz całego narodu. To z kolei przypadek "Pokłosia" albo "Idy", które co prawda wyłącznie nawiązują do prawdziwych wydarzeń i postaci, ale były szeroko krytykowane za kreowanie "fałszywego obrazu" Polaków. Obawa jest w pewien sposób uzasadniona - jesteśmy niewielkim krajem, a nasze filmy rzadko przebijają się do powszechnej świadomości, więc niewykluczone, że na podstawie jednego głośnego obrazu tłumy widzów wyrobią sobie zdanie o całym kraju. Ciekawe tylko, że tym krzyczącym nigdy nie chce się poczytać recenzji i komentarzy w internecie i sprawdzić, czy tak jest w istocie.

Jak to z tym "fałszywym obrazem" jest? Łatwo jest wyśmiać te tezy i obrócić je w absurd, bo w końcu trudno pomyśleć, żebym miała wyrabiać sobie obraz Peru na podstawie jedynego peruwiańskego filmu, który widziałam, czyli "Madeinusa". Z drugiej strony muszę uderzyć się w piersi. Bo weźmy taki Meksyk. Może i w Meksyku są project managerowie pijący kawę w hipsterskich knajpach, ale ja w pierwszym wrażeniu widzę głównie slumsy, narkotyki, dzieci z pistoletami i z drugiej strony - ubogie służące z telenowel, uwodzące gospodarzy w bogatych hacjendach. Bo taki własnie obraz Meksyku dociera do nas w kinach i w telewizji. Z tą różnicą, że rozsądek podpowiada mi, że nie możemy postrzegać danego kraju wyłącznie przez pryzmat jego nierozwiązanych problemów - i druga sprawa, że to właśnie o tych problemach robi się filmy.

W filmie "Madeinusa" mieszkańcy peruwiańskiej wioski kradną, mordują i gwałcą w Wielki Piątek, bo wtedy Jezus jest w grobie i nie patrzy. Ciekawe co  powiedziało peruwiańskie Ministerstwo Kultury na taką promocję kraju.
Inną sprawą jest, kiedy historię czy fakty zaczynamy kształtować na swoją modłę przez pryzmat ideologii, co ostatnio jest coraz częstsze. Pisałam już o tym przy okazji Targów Książki Historycznej, ale faktem jest, że w chwili obecnej mamy do czynienia z zawłaszczaniem historii przez różne frakcje, które mają "swoich" bohaterów i "swoje" wydarzenia. Oczywiście takim wydarzeniem jest już "Smoleńsk" ale głośno było ostatnio choćby o "Historii Roja" i oburzeniu reżysera z powodu jej niezakwalifikowania na festiwal z powodów - oczywiście - politycznych. Nagle okazuje się, że nie liczy się tak naprawdę warstwa artystyczna filmu - aktorstwo, scenariusz, reżyseria, muzyka - tylko "Prawda" którą przekazuje. A to już się robi niebezpieczne.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek