Miłość i piramidy, czyli "Aida" w Teatrze Muzycznym Roma


Kiedy dowiedziałam się, że po - rozczarowujących, przynajmniej dla mnie - Pilotach nową superprodukcją Teatru Muzycznego Roma będzie "Aida" Eltona Johna i Tima Rice'a, miałam w głowie jeden wielki znak zapytania. Ani to musical bardzo znany i samym tytułem przyciągający widzów, ani nie zawiera jakichś wielkich przebojów, ani nie jest polem do popisu dla wykonawców. Sama historia w nim opowiadana, znana z opery Verdiego, wbrew podtytułowi, też nie jest jakaś strasznie ponadczasowa. Żeby się przekonać, obejrzałam spektakl i... nadal nie do końca wiem, co mam o nim myśleć.

Uwaga, jeśli boicie się musicalowych spoilerów, to mogą się pojawić ;) 

No dobrze, mam pewne podejrzenie co do decyzji dyrektora teatru. Po pierwsze, Wojciech Kępczyński, reżyser spektaklu, umie w widowiska i lubi, gdy na scenie dużo się dzieje. A Aida w warszawskiej wersji jest przede wszystkim widowiskiem. I na szczęście, w odróżnieniu od "Pilotów", nie przypomina filmu, ale pozostaje przede wszystkim teatralnym spektaklem. Scena została wykorzystana rewelacyjnie, słynne ekrany, które w poprzedniej produkcji zastępowały akcję, tutaj służą do budowania teatralnej przestrzeni, odrealnionej i umownej. Prostymi - jak na Romę - efektami specjalnymi twórcy potęgowali również epickość poszczególnych piosenek.

Powód drugi - być może "Aida", jako historia nieszczęśliwych kochanków, wydała się reżyserowi odpowiednio uniwersalna. Może szukał kolejnego po "Pilotach" odpowiednika "Miss Saigon", historii, która swego wywindowała Romę na poziomy niedostępne innym teatrom. Bo "Roma" to jednak - dzięki Wojciechowi Kępczyńskiemu - teatr, do którego chodzi się całymi rodzinami, a tragiczna, emocjonalna opowieść o zakochanych w sobie chłopcu i dziewczynie z wrogich narodów, opakowana w disneyowskie sreberko i podlana muzyką Eltona Johna, pasuje na historię dla każdego.* Nic tu nikogo nie zaszokuje (może poza końcówką, chyba że zna się fabułę opery), nic nikogo nie urazi. I to jest chyba mój największy zarzut do musicalu, bo przyzwyczajona po ostatnio widzianych spektaklach, nawet w czystej rozrywce doszukuję się drugiego dna, a tutaj go - mimo najszczerszych chęci - nie znalazłam. Kiedy wystawia się musical czy kręci film osadzony w jakichś realiach historycznych, zawsze pada pytanie "dlaczego akurat ten moment", tutaj... za Chiny nie mam pojęcia, bo równie dobrze akcja mogłaby dziać się w średniowiecznej Francji. Przeczytałam opinię, że "Aidę" trzeba traktować jak kolejny film Disneya, w końcu to inscenizacja na licencji Disney Theatrical Productions, ale nawet filmy Disneya mówią coś o nas, o naszym świecie, poruszają aktualne problemy, zarazem obracając się w świecie uniwersalnych pojęć. Pytanie "dlaczego akurat ten musical" pozostaje otwarte.


Ale umówmy się, nie po drugie dno chodzi się na tego typu spektakle. Część widzów skusi zapewne autor muzyki - jak by nie było, Elton John to legenda, a po sukcesie filmu "Rocketman" jego popularność jeszcze wzrosła. A jeśli wsłuchać się w melodie poszczególnych piosenek, to zdecydowanie sir Eltona słychać. Dla postronnego widza to może być jednak trochę za mało, bo w musicalu brak jakichś zdecydowanych hitów. Brak też, co mnie akurat nie przeszkadzało, ale zauważył to mój narzeczony - starożytnego Egiptu. No dobrze, nie wiemy, jakie przeboje nucili faraonowie, ale zupełnie nie czuć w musicalu egzotyki czy Afryki. Niby jest gospel, niby trochę muzyki etnicznej, ale "Król Lew" to nie jest. Oczywiście cały ten Egipt i tak jest tylko umowny, co widzimy chociażby w piosence "W rękawie as", ale rzeczywiście daje się to zauważyć. Inna rzecz, że rekompensują to efekty specjalne i rewelacyjne kostiumy.

Inna część publiczności - i do tej ja się zaliczam - będzie chodziła na musical (tryb niedokonany, bo w tym przypadku nie poprzestaje się na jednym spektaklu) dla aktorów. Mamy w polskich teatrach muzycznych naprawdę świetnych artystów i wielka szkoda, że tak niewielu z nich przebija się w pozamusicalowym świecie. A w "Aidzie" gra ich, można powiedzieć, reprezentacja narodowa. Franc, Traczyk, Simińska, Piotrowska, Nowakowska, a ze starszych Bzdawka i Paszkowski - to są nazwiska, które w tej chwili kojarzy niemal każdy fan musicalu. Trochę żałuję, że w roli Radamesa nie udało mi się zobaczyć Janka Traczyka, który był zdecydowanie najjaśniejszym elementem "Pilotów", a wcześniej skradł moje serce rolą Gringoire'a w  "Notre Dame de Paris". Zobaczyłam za to Marcina Franca, który jakoś nie pasował mi do postaci "bad boya", ale trzeba przyznać, że jego interpretacja postaci daje radę, a nad głosem można się tylko roztkliwiać. Główną rolę zagrała Natalia Piotrowska-Paciorek, którą wcześniej chwaliłam w "Jesus Christ Superstar", a jeszcze wcześniej w wykonaniach Studia Accantus. Natalia głos ma potężny, ale... miałam wrażenie że jednak nie do końca zgrali się z partnerem.



I tutaj niestety pojawia się mój kolejny zarzut - co jakiś czas w historii pojawiały się pewne zgrzyty, które wynikały nie do końca z winy aktorów, bardziej z reżyserii. "Aida" powinna być starciem dwóch silnych osobowości, nubijskiej księżniczki i zbuntowanego żołnierza. Niestety, w tym spektaklu Radames dominował nad Aidą, przez co nie do końca jasne było, dlaczego, do cholery, ona się w nim właściwie zakochała? Jego uczucie jest jasne - Aida jest przeciwieństwem jego narzeczonej Amneris, która symbolizuje dla niego spokój, nudę i rutynę. Miłość do niej daje mu wolność. Ale Aida? Zakochuje się w facecie, który najpierw porwał ją do niewoli, potem co prawda zdjął kajdany, ale tylko po to, żeby kazać myć sobie plecy, a potem, jakby tego było mało, daje ją w prezencie narzeczonej. Ich relacja było mocno przemocowa (delikatnie mówiąc - Radames ciskał Aidą po scenie, łapał ją za twarz, za ręce, momentami trochę mnie bolało patrzenie na to), przez co wielka miłość na końcu nie do końca wydała mi się wiarygodna, a bliżej jej chyba do syndromu sztokholmskiego. Zapewne nie taka była intencja reżysera, ale cała droga powrotna ze spektaklu zeszła nam na rozważanie uczucia głównych bohaterów i tego, czy miłość jest rzeczywiście aż tak ślepa. Sądząc z dyskusji, jaka rozgorzała na ten temat na jednej z grup facebookowych poświęconych musicalom, wszystko zależy jednak od akcentów i obsady. Jestem bardzo ciekawa, czy w wersji Traczyk-Simińska miałabym te same wątpliwości. Sądząc po wypowiedzi samej Anastazji Simińskiej, która również wzięła udział we wspomnianej dyskusji, jej interpretacja postaci jest nieco inna ;)

Na najciekawszą postać musicalu wyrasta jednak, przynajmniej dla mnie, Amneris, narzeczona Radamesa. Postać z jednej strony zepchnięta na margines siłą nagle wybuchającego uczucia dwojga głównych bohaterów, z drugiej - ostatecznie to ona rozdaje karty. Postać, która przechodzi chyba największą woltę, z komediowej stając się tragiczną. Z głupiutkiej trzpiotki w ciągu kilku piosenek staje się wytrawnym politykiem. No i to ona ma zdecydowanie najpiękniejsze kostiumy i fryzury, co jest zasługą Doroty Kołodyńskiej ;) Wielka szkoda, że podobnych niuansów twórcy nie wykrzesali chociażby w postaci Dżosera, który miał naprawdę znacznie większy potencjał niż tradycyjny czarny charakter.

"Aida" to świetny spektakl, ale - jak widać z powyższej recenzji - sporo mu jeszcze brakuje, żeby wspiąć się na podium moich ulubionych musicali. Może to kwestia tego, że jednak od Romy i Wojciecha Kępczyńskiego wymagam zdecydowanie więcej niż od całej reszty musicalowego świata. W końcu to pan Kępczyński wciągnął mnie w ten świat, gdy miałam lat dziesięć i przyjechałam z klasą na "Józefa i cudowny płaszcz snów w technikolorze" (nawiasem mówiąc, Józefa grał wtedy Jan Bzdawka, który w "Aidzie" wciela się w postać Dżosera ;)) w teatrze w Radomiu. A wiele lat później to on zafundował warszawskiej publiczności spadający żyrandol w "Upiorze w operze", lądowanie helikoptera w "Miss Saigon" i to dzięki niemu prawie dostałam zawału ze strachu, gdy podczas "Tańca wampirów" wampiry nagle pojawiły się wśród publiczności. To on przeniósł na polskie sceny broadwayowskie klasyki i wprowadził do teatru zupełnie inny sposób pracy z aktorami oraz wystawiania spektakli. W "Aidzie" tych emocji i wyjątkowości brakuje, a może to ja zaczęłam częściej chodzić do teatru i "Roma" nie jest już dla mnie wyznacznikiem jakości. Dlatego mam wrażenie, że "Aida" to zupełnie nie jest ten musical, który chciałabym w "Romie" zobaczyć, chociaż widowiskowości nie sposób mu odmówić.




*może poza końcówką, bo umówmy się, śmierć przez zamurowanie żywcem trochę odstaje od Disneyowskiej reszty ;)

Komentarze

Copyright © Bajkonurek