My z niej wszystkie, czyli "Ania z Zielonego Wzgórza" czytana po latach


Serial "Anne with an E" na Netfliksie, którego w drugim sezonie jakoś nie zdzierżyłam, miał jedną istotną zaletę. Przypomniał mi o książce, na której - co tu dużo mówić - niewątpliwie się wychowałam. Tak, jestem jedną z tych niepoprawnych marzycielek, które w dzieciństwie zaczytywały się w Aniach, Emilkach, Historynkach i Małych Księżniczkach, a w ogrodzie babci bawiły się w Tajemniczy Ogród. Ale samą "Anię z Zielonego Wzgórza" ostatni raz czytałam chyba pod koniec podstawówki.

Trochę obawiałam się, że z powrotem na Zielone Wzgórze będzie trochę tak, jak z "Małymi kobietkami"*, które postanowiłam przypomnieć sobie po filmie. Koszmarny dydaktyzm, którego nie mogłam zdzierżyć już w wieku trzynastu lat, po trzydziestce jest nadal irytujący. A w przypadku książek Lucy Maud Montgomery dochodzi świadomość istnienia kilku bardzo kiepskich tłumaczeń "Ani" na polski, z których te najwcześniejsze bardzo się już zestarzały, a te nowsze są często najeżone wręcz błędami. Postanowiłam więc utrudnić sobie zadanie i sięgnąć po "Anię" w oryginale.

I tu zaczęły się pierwsze schody, bo przypadkowo ściągnęłam dwa testowe rozdziały z dwóch różnych wydań i... okazało się, że oba bardzo różnią się między sobą. Internetowe śledztwo, podczas którego odkryłam między innymi znakomity blog "Kierunek Avonlea" uświadomiło mnie, że każde z anglojęzycznych wydawnictw robiło sobie edycję po swojemu, zmieniając oryginalny tekst jak tylko się da, czasem przycinając, czasem uwspółcześniając. Z ciężkim westchnieniem wybrałam więc to, które miało najlepiej przystosowany do czytnika tekst i zabrałam się do czytania, bo w końcu bohaterowie i wydarzenia zostaną ci sami, prawda?

No i wsiąkłam. Tak jak "Małe kobietki" i "Polyanna" po latach straszliwie się starzeją, tak czytanie "Ani z Zielonego Wzgórza" było jak powrót do domu, gdzie w dzieciństwie spędzałam wakacje. Chodzisz tymi samymi drogami, zaglądasz do tych samych pokojów, wszystko jest jakby mniejsze i niektóre rzeczy zapamiętałam zupełnie inaczej, ale to nadal ten sam przytulny domek z kominkiem, gdzie można poczuć się bezpiecznie. 

Trzeba przyznać, że chociaż serial Netlfiksa nie do końca przypadł mi do gustu, o tyle nie byłam już w stanie wyobrażać sobie Ani, Maryli, Mateusza i Diany inaczej niż jako aktorów z "Ani, nie Anny", tak byli doskonale dobrani. Bardzo żałowałam też, że serial zajął się przeskakiwaniem rekina, zamiast wykorzystywać wydarzenia z powieści, które bardzo łatwo można byłoby pokazać w nowym świetle. Ale podczas czytania szybko zapomniałam o serialu - "Ania z Zielonego Wzgórza", chociaż wydawałoby się, pozbawiona dynamicznej akcji, jest po prostu świetnie opowiedzianą historią.

To, co przede wszystkim rzuciło mi się w oczy podczas czytania oryginału, to przepiękny, bogaty język, którym napisana jest książka. Pełen przymiotników, ozdobników, dygresji i opisów przyrody, których wcale nie ma się ochoty omijać. Oczami Ani Lucy Maud Montgomery patrzy na niesamowite piękno natury na Wyspie Księcia Edwarda i opisuje te wszystkie drzewa, łąki, potoki i ogrody tak, że ma się ochotę od razu tam pojechać. A przefiltrowane przez wyobraźnię Ani, która w kwitnącej wiśni widzi pannę młodą, a zwykły lasek czyni nawiedzonym przez duchy, te wszystkie opisy są jeszcze piękniejsze.

Druga rzecz, na którą zwróciłam uwagę przy powrocie do lektury, to bardzo subtelnie zarysowana psychologia postaci. Tak jak przy "Małych kobietkach" irytowało mnie projektowanie wad i zalet pod tezę autorki, tak Ania, Mateusz, Maryla, Diana, pani Lynde czy panna Barry wydają się postaciami z krwi i kości. Zachwyciła mnie zwłaszcza Maryla i delikatny sposób, w jaki zmienia się jej stosunek do Ani - od niechęci, poprzez sympatię, aż do prawdziwej miłości i oddania. Zapomniałam już też zupełnie (albo jako trzynastolatka nie zwróciłam na to uwagi), że rzeczywiście Maryla miała za sobą historię miłosną z ojcem Gilberta, co wydawało mi się wymysłem twórców serialu. Równie wspaniały jest Mateusz - z jego nieśmiałością, oślim uporem i zapatrzeniem w Anię. Jeszcze bardziej niż przed laty podobał mi się rozdział, w którym usiłuje zamówić dla Ani sukienkę z bufiastymi rękawami - dowcipny i zarazem wzruszający. Ciekawie bardzo jest poprowadzona postać Diany, którą (co też dopiero teraz zauważyłam) poznajemy jako dziewczynkę w gruncie rzeczy podobną do Ani. Pogrążoną w książkach, pełną wyobraźni, której nie do końca umie używać, bo jest ona uznawana za "głupoty". Pod wpływem matki stopniowo przestaje marzyć i dostosowuje się do "ogółu", chociaż nie przestaje przyjaźnić się z Anią. 

A sama Ania? Jaka to jest wspaniale napisana postać! Owszem, jej niesamowita egzaltacja, gadulstwo, upór i skłonność do popełniania gaf mogą irytować, ale co tu dużo mówić - my z niej wszystkie. Ania z jednej strony nieustannie pogrążona w marzeniach, potrafi jeśli chce tupnąć nogą, obrazić wkurzającą panią Lynde i przywalić Gilbertowi w łeb. Ania to również bohaterka, która się zmienia, stopniowo uczy się, jak okiełznać swoją wyobraźnię. Dorasta, ale to, co bardzo mnie smuciło w dzieciństwie (bo jak to tak, rozbrykana Ania staje się grzeczniejsza i mniej egzaltowana), dzisiaj wydaje mi się bardzo życiowe i czyni tę postać bardziej ludzką. Nie pamiętałam też zupełnie rozdziałów o nauce w Akademii Queens - widać kwestia studiów czy nawet liceum i wyjazdu do innego miasta wydawała mi się wtedy tak odległa, że wyparłam ją z pamięci ;) Zupełnie zapomniałam o dylematach Ani "studia i kariera naukowa czy pozostanie na Zielonym Wzgórzu i praca nauczycielki", tymczasem teraz wydają mi się bardzo bliskie i jeszcze lepiej budują tę postać. Wydają się też - paradoksalnie - bardzo feministyczne, udowadniające tym wszystkim niedowiarkom, że feminizm nie musi być egoizmem.

Przede wszystkim jednak czytam dzisiaj Anię jak opowieść o potędze opowieści. "Wyobrażanie sobie" i opowiadanie historii o wszystkim, co widoczne przed oczami to największa supermoc Ani, która - jak teraz widzę - niewątpliwie miała na mnie duży wpływ. To jeszcze nie są czasy pisania powieści o proszku do pieczenia, ale pojawia się i klub dyskusyjny, i grupa dziewcząt pisząca opowiadania, i panna Stacy zachęcająca ich do tego. Kobiety, które tworzą - dzisiaj nie jest to nic dziwnego, ale te ponad sto lat temu ciągle jeszcze było nietypowe. A Lucy Maud Montgomery, podobnie zresztą jak Luisa May Alcott w "Małych kobietkach" daje dyskretnie prztyczka w nos tym, którzy sądzą, że kobiety do pisania się nie nadają. Starsze postaci - Maryla, pani Lynde, pani Barry, uważają tworzenie za dziwactwo - "Reading stories is bad enough, but writing them is worse", mówi Maryla, której nie podoba się ten cały "story-writing business". 

Co prawda zdanie społeczeństwa na temat edukacji kobiet na szczęście trochę się zmieniło, ale pewna mentalność ciągle trzyma się dobrze, co widzę jako scenarzystka. Zresztą, z Marylą mogłaby się zgodzić całkiem spora część społeczeństwa, uważająca "wciskanie kobiet na siłę do wszystkich historii" za coś idiotycznego i dyktowanego przez tę całą "polityczną poprawność". Dlatego bardzo doceniam obecność "Ani z Zielonego Wzgórza" na liście lektur dla szkoły podstawowej. A wszystkim dawnym i obecnym marzycielkom polecam powrót na Zielone Wzgórze - przynajmniej taka forma wakacji nie złamie obostrzeń kwarantanny ;)

*To nie było tak, że wszystkie powieści pochłaniałam bez wyjątku. "Małe kobietki" i "Polyanna" wywoływały we mnie ciarki żenady ;) 

Komentarze

Copyright © Bajkonurek