Wewnątrz i na zewnątrz, czyli "Morgan" Luke'a Scotta


Do laboratorium gdzieś pośrodku niczego trafia Lee Weathers, korposzczurzyca z zaciętą miną i zapiętą pod szyję koszulą. Macierzysta korporacja przysłała ją na to pustkowie, by przeprowadziła dochodzenie w sprawie wypadku, do jakiego doszło w laboratorium. Podczas eksperymentów nad sztuczną formą życia coś poszło nie tak i jedna z uczestniczek projektu została zaatakowana przez istotę, którą pomogła stworzyć. Lee ma za zadanie podjąć decyzję, czy przerwać eksperyment i uśmiercić obiekt, czy też pozwolić na dalsze badania. Sztuczną formą życia jest Morgan, niegdyś urocza dziewczynka, obecnie zamknięta w sobie pięcioletnia nastolatka, którą większość naukowców traktuje jak córkę. Zdecydowanie nie ułatwi to zadania naszej bohaterce.


Kameralne science-fiction, takie kręcone w garażu reżysera, bez efektów specjalnych i z ograniczoną liczbą postaci, to zdecydowanie moje klimaty. Do tego atmosfera filmu z początku przypominała nieco "Ex Machinę", podobnie jak samo zawiązanie akcji, więc od razu dałam "Morgan" duży kredyt zaufania. I niestety trochę się zawiodłam. "Morgan" to nie "Ex Machina", próżno tu też szukać klimatu "Obcego", chociaż za kamerą stoi syn Ridleya Scotta. To jeden z tych filmów z jednej strony poprawnych, jak dobrze zredagowane opowiadanie do "Nowej Fantastyki", z obowiązkową przewrotką na końcu; z drugiej - dzieło, które nie do końca wie, czym chce być. Za mało tu psychologii jak na dramat psychologiczny science-fiction, za mało emocji jak na thriller, za mało strachu jak na horror i za mało krwi jak na slasher. Taki typowy średniak, który wypada z głowy zaraz po seansie, a i na samym seansie nie gwarantuje szczególnie dobrej zabawy.

Projektując Morgan, naukowcy mogli pomyśleć, żeby zmodyfikować gen odpowiedzialny za ostre zęby.
Kiedy rozgrywamy science-fiction w dwóch lokacjach i bez efektów specjalnych, potrzebujemy kilku elementów - dobrych aktorów z dobrym scenariuszem w ręku, zdolnego operatora, który umiejętnie stworzy klimat i reżysera, który to wszystko zepnie w całość. Niestety, w "Morgan" wszystko gra mniej więcej do połowy, a potem rozpada się z hukiem.

Aktorzy niby robią co mogą, by uwiarygodnić swoje postaci, a jednak coś jest z nimi nie tak. Trudno powiedzieć czy to wina niezdecydowania reżysera czy źle napisanego scenariusza, jednak niemal wszystkie postaci w "Morgan" są straszliwie niespójne. Trudno uwierzyć w chłodny profesjonalizm Kate Mary, który przejawia się głównie w jej jednej zaciętej minie, naukowcy zachowują się momentami kompletnie irracjonalnie, a przemianę samej Morgan z uroczej dziewczynki w opętane żądzą krwi zombie trudno logicznie uzasadnić. Każdy gra tu sobie, w każdej scenie prezentując inny charakter.

Chyba każdy widz seansu czekał, aż Rose Leslie powie "Nic nie wiesz, Lee Weathers".
Scenariusz, poza ciekawym zawiązaniem akcji, kilkoma zmuszającymi do refleksji pytaniami i trzymającą w napięciu sceną konfrontacji Morgan z psychologiem, nie oferuje zbyt dużo. Brakuje odpowiedzi na kilka pytań, bohaterowie zmieniają się nagle w strasznych idiotów, no i przede wszystkim nie wiadomo, dlaczego właściwie Morgan nagle zaczyna odgryzać swojej rodzinie kawałki ciała. Chociaż chyba wiem - inaczej nie byłoby powodu do nakręcenia paru scen mordobicia. Również obowiązkowa w tego typu filmach "przewrotka" nie jest szczególnie zaskakująca dla kogoś, kto obejrzał choć jeden film o podobnej tematyce.

Wejdź do zamkniętego pokoju z dziewczyną, która właśnie wybiła oko swojej opiekunce i przeprowadzaj z nią psychologiczną konfrontację, polegającą na ciągłym prowokowaniu. Tak. To ma sens.
To, co wyszło, to klimat. Reżyser umiejętnie gra kontrastem pomiędzy dusznym laboratorium i przestrzenią "na zewnątrz". Pomiędzy niewolą a wolnością, światem, w którym Morgan jest jedynie obiektem eksperymentu i światem, w którym może być człowiekiem. Momentami udaje się wykreować napięcie samymi zdjęciami i muzyką (lub jej brakiem). Szkoda, że napięcie po chwili szybko ulatuje razem z duszami kolejnych mordowanych przez Morgan bohaterów.

Pewnie trudno być synem Ridleya Scotta, zwłaszcza jeśli, podobnie jak ojciec, chce się kręcić filmy. Luke Scott podjął wyzwanie i wyszedł z niego obronną ręką. Nie stworzył arcydzieła, ale nie stworzył też gniota. "Morgan" to poprawny film do jednorazowego obejrzenia. Ciekawe, w którą stronę młody pan Scott pójdzie w swoich kolejnych filmach.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek