Kraina niesamowitości, czyli "Osobliwy dom pani Peregrine"


Właściwie to nie bardzo chciało mi się iść na ten film. Z kilku powodów. Po pierwsze Tim Burton, który w ostatnich swoich filmach miotał się od ściany do ściany, powtarzając stare schematy i ogrywając w kółko te same klisze i tych samych aktorów. Po drugie kiepskie recenzje, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że w tym filmie będzie tak samo. Po trzecie nie czytałam książki i ogólnie nie jestem miłośniczką literatury YA.



Uwaga spoilery!

A jednak "Osobliwy dom pani Peregrine" spodobał mi się. Nie jest to Burton z czasów dawnej świetności, w ogóle trudno stwierdzić czym ten film w ogóle jest, ale ma w sobie coś takiego, co wciąga i to nawet nie jak film, tylko jak dobra powieść. Jest w nim mimo wszystkich wad coś świeżego i pełnego uroku. Takiego szczególnego uroku.


Co to takiego, to coś świeżego? Może to kwestia tego, że znaczna większość filmów, które ostatnio oglądałam, opierała się w 90 procentach na konstrukcji bohatera. Zwłaszcza w przypadku kina amerykańskiego mam wrażenie, że twórcy tak bardzo skupiają się na ciekawych postaciach (które pociągną nie tylko jeden film, lecz także wszystkie sequele), że niewiele zostaje miejsca na cokolwiek innego. "Star Trek" i "Strażnicy Galaktyki", "X-Men" i "Avengers" równie dobrze mogłyby pozamieniać się historiami i nikt by niczego nie zauważył. Tymczasem "Osobliwy dom pani Peregrine" może nie ma jakiegoś zapadającego w pamięć protagonisty, ale ma interesującą historię i megainteresujący świat przedstawiony. Czerpiący co prawda z książki, ale pozwalający pokazać Timowi Burtonowi siłę swojej mrocznej i pokręconej wyobraźni.

Wszelkie skojarzenia z "Sierocińcem" jak najbardziej wskazane.
Wspomniany bohater, uwaga, nie jest sierotą, ale z rodzicami układa mu się tak sobie. Jego powiernikiem jest ukochany dziadek, który ostatnimi czasy sprawia wrażenie nie do końca zrównoważonego psychicznie. Dorośli tłumaczą jego paranoję demencją i traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa spędzonego w Polsce podczas wojny. Całe to tło podane jest pomysłowo, bardzo subtelnie i inteligentnie, przez pewien czas mamy typowe "jest albo nie jest", gdzie tylko od nas zależy, w którą wersję historii uwierzymy. Rzecz jasna okazuje się, że to dziadek miał rację i przerażające potwory rzeczywiście zagrażają naszemu bohaterowi. Dzięki wskazówkom dziadka trafia razem z ojcem na tajemniczą wyspę, przechodzi przez pętlę w czasie i dociera do jeszcze bardziej tajemniczego domu dziecka prowadzonego przez ultratajemniczą panią Peregrine.

Klimacik jest. Aczkolwiek Walia za sportretowanie jej mieszkańców powinna Burtonowi wytoczyć chyba jakiś proces ;)
Poznawanie świata, w jakim żyją nasze "osobliwości", jego kolejnych mieszkańców, reguł nim rządzących sprawia prawdziwą przyjemność, której dawno już nie odczuwałam, oglądając filmy fantasy i science-fiction. Gdyby nie fakt, że film powstał na podstawie książki Ransoma Riggsa, upierałabym się, że scenariusz pisał Neil Gaiman. Poza Gaimanem film czerpie pełnymi garściami z innych powieści o "osobliwościach", okraszając je Burtonowską wyobraźnią. Trochę tu klimatu "Alicji w krainie czarów", trochę "Opowieści z Narni", trochę "Harry'ego Pottera", chociaż szkoła dla obdarzonych nadludzkimi zdolnościami może też kojarzyć się z X-Menami (albo Akademią Pana Kleksa, ale tu już chyba idę zbyt daleko ;)). Na domiar dobrego świat, jaki obserwujemy, jak to w filmach Burtona bywa, daleki jest od uładzonego - mieszkańcy domu są momentami przerażający, jeszcze bardziej przerażające są atakujące ich potwory, a pętla czasowa w jakiej żyją - na chwilę przed wybuchem bomby i unicestwieniem ich świata - tylko potęguje to uczucie niepokoju. Przez ten towarzyszący nam nastrój trudno nazwać ten film kinem familijnym - raczej trzymałabym go z dala od młodszych dzieci, no chyba że chcemy je raczyć sceną wydłubywania i zjadania oczu albo upiorną, nakręconą w technice poklatkowej sceną krwawej walki zepsutych zabawek. Brr.

Cały Burton.
... i tak mniej więcej do 3/4 filmu. Jakieś pół godziny przed końcem, gdy coraz bardziej zbliżamy się do finałowej konfrontacji, film traci nagle swój mroczny nastrój, a scena rozprawy z potworami rozegrana jest niemal do końca humorystycznie, jak z jakiegoś "Bardzo fajnego giganta". Oczywiście zjadania oczu i tak się doczekamy, ale i tak scena wydaje się oderwana od początku filmu. Może od tego momentu wtrącił się producent ;)

Aktorstwo, jak i cały film, stoją na bardzo różnym poziomie. Asa Butterfield jest cudny jako główny bohater, lekko ciapowaty nastolatek, a między nim i Ellą Purnell jest akurat tyle chemii, ile trzeba (wielka miłość, ale raczej z rodzaju tych wakacyjnych). Bardzo dobry jest Chris O'Dowd jako ojciec głównego bohatera, który - chcąc uchronić syna od traumy związanej ze śmiercią dziadka - podświadomie powiela błędy, które popełnił właśnie jego ojciec. Nie bardzo wiem natomiast, co powiedzieć o roli Samuela L. Jacksona, która jest jednak jakoś nie z tej bajki.


Cała wiktoriańska otoczka, kostiumy, scenografia, muzyka też są do schrupania i miłośnicy gotyckich klimatów, strasznych fotografii i opuszczonych starych domów porośniętych bluszczem powinni czuć się usatysfakcjonowani. I co prawda film poza potworami bez twarzy straszy również chwilami dziurami scenariuszowymi, ale o dziwo oglądało mi się ten pokręcony, Burtonowski świat bardzo miło. To chyba ta jesień.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek