Jazz w Jom Kippur, czyli "Śpiewak jazzbandu" (reż. Wojciech Kościelniak)


Nowy Jork, lata dwudzieste, Broadway, jazz. Chyba trudno o bardziej atrakcyjną scenerię dla musicalu (no chyba że szkoła średnia). W podobnych okolicznościach przyrody rozgrywa się cała masa musicali, bo też i w takich okolicznościach przyrody musical się rodził. "Śpiewak jazzbandu" jest oficjalnie uznawany za pierwszy film dźwiękowy, a obecnie na scenie Teatru Żydowskiego w Warszawie możemy obejrzeć jego musicalową wersję, opartą zarówno na wspomnianym filmie z 1927 roku jak i na oryginalnej sztuce Samsona Raphaelsona.

Fabuła jest prosta: Jackie Rabinowitz, syn żydowskiego kantora, zamiast jak wszyscy mężczyźni z jego rodu śpiewać w synagodze, kocha jazz. Dla szanującej się żydowskiej rodziny wykonywanie muzyki rozrywkowej to obraza i świętokradztwo, więc niepokorny chłopak zostaje wyrzucony z domu. Początkowo pracuje na ulicy i przymiera głodem, ale jego los odmienia się, gdy poznaje piękną aktorkę Mary, która ściąga go do Nowego Jorku (już jako Jacka Robina), a tam, jak wiadomo, spełniają się marzenia.

Fot. Magda Hueckel / Teatr Żydowski im. Estery Rachel i Idy Kamińskich

Jeśli widzieliście już jakieś musicale Wojciecha Kościelniaka (a reżyseruje on sztuki w teatrach niemal w całej Polsce, od Gdyni po Kraków), to mniej więcej wiecie, czego się spodziewać. Zawsze czegoś odrobinę trudniejszego w odbiorze niż "tradycyjne" musicale, z minimalną scenografią, oryginalnym wykorzystaniem przestrzeni scenicznej, symbolicznymi rekwizytami. Tak było w "Lalce", "Chłopach" czy "Wiedźminie", tak jest też w "Śpiewaku Jazzbandu". Nie wszystkim taka estetyka musi odpowiadać, z drugiej strony widzowie, którzy uważają musical za gatunek zbyt lekki i zbyt łatwy, odnajdą tutaj więcej teatralności i przestrzeni dla wyobraźni. A tacy jak ja, którzy lubią i jedno i drugie, już na pewno powinni być zadowoleni ;)

Tak jak wszystkie spektakle Kościelniaka, tak i "Śpiewak Jazzbandu" sprawia wrażenie przemyślanego w każdym elemencie. Z jednej strony umownie teatralny, z drugiej - momentami przeskakuje do nieco innej umowności - tej rodem z kina niemego. Scena podzielona jest na części przypominające klatki filmowe, a nad całością historii czuwa siedzący w rogu sceny taper. Czasem na kilka chwil artyści milkną, a na ekranach przed nimi wyświetlane są napisy, jak w filmach sprzed epoki dźwięku. Podobne chwyty widziałam już w teatrze nie raz - zarówno w musicalach ("Deszczowa piosenka"), jak i w tradycyjnych sztukach ("Polityka" w Teatrze 6. Piętro). Czy w "Śpiewaku..." ten chwyt miał sens? Na pewno ekrany spełniają swoją funkcję znacznie lepiej niż chociażby w "Pilotach", ale momentami zamiast pomagać - przeszkadzały, głównie ze względów technicznych, jako że teksty były słabo widoczne z bocznych sektorów widowni. Za to co do tapera - czapki z głów!

Fot. Magda Hueckel / Teatr Żydowski im. Estery Rachel i Idy Kamińskich
Zresztą, w obsadzie praktycznie brak słabych punktów. Świetny był Kamil Krupicz jako odtwórca głównej roli, świetny Paweł Tucholski jako jego ojciec. Niesamowitym głosem jest obdarzona Adriana Dorociak, która wcieliła się w Mary, z kolei Ewa Dąbrowska była poruszająca aktorsko jako wiecznie czekająca matka Jacka. Piosenki, chociaż - jak to u Kościelniaka - pełne dysonansów i popisów wokalnych, wpadają w ucho, zwłaszcza "Alabama", chociaż teksty niekoniecznie zapadają w pamięć. Oszczędna scenografia i wizualizacje przenoszą nas z cichego wnętrza synagogi na ulice Nowego Jorku i sceny Broadwayu. Na osobne słowa pochwały zasługuje też absolutnie niesamowita choreografia Eweliny Adamskiej-Porczyk, która doskonale poradziła sobie z zagospodarowaniem małej sceny. Od zbiorowych scen tanecznych przechodzimy do tych kameralnych, a wszystko w rytmie jazzu i muzyki klezmerskiej, które - kiedyś tak od siebie odległe - dzisiaj znakomicie współgrają (nawiasem mówiąc, najbardziej się wzruszyłam, gdy na koniec spektaklu wyświetliła się informacja o tym, jak muzyka klezmerska stała się częścią jazzu - to w pewien sposób piękne, że dzisiaj Jack nie musiałby już wybierać).

Fot. Magda Hueckel / Teatr Żydowski im. Estery Rachel i Idy Kamińskich

Jest też w tym spektaklu sporo przestrzeni dla własnej interpretacji widza, któremu reżyser nic nie tłumaczy wprost - choćby kwestia blackface'a, charakteryzacji w której występuje Jack, symbolu upokorzenia czarnoskórych. Sceny, w której załamany Jack najpierw nakłada, a potem zmywa z twarzy karykaturalną czarną maskę, możemy odczytywać na wiele sposobów, bo mamy tu i kwestie tożsamości imigranta (przedstawiciel jednego prześladowanego narodu wkłada maskę drugiego), i tożsamości artysty, ale i zakłamania show-biznesu, który łamie ludziom życia i nie bierze jeńców. Jest sporo miejsca na zastanowienie nad decyzjami bohatera, który właściwie nie może podjąć dobrej decyzji, bo wybierając synagogę unieszczęśliwi siebie, wybierając teatr - unieszczęśliwi rodziców. Jest refleksja nad losem wspomnianych imigrantów - nad tym, jak walczące ze sobą lub przynajmniej mocno się nielubiące społeczności wspólnie stworzyły podwaliny Stanów Zjednoczonych i ich kultury.

"Śpiewak jazzbandu", w odróżnieniu od innych, bardzo "teatralnych" musicali Kościelniaka, to też prawdziwa uczta dla tych, którzy lubią taką klasykę klasyk musicali - reżyser czerpie tu bowiem inspiracje z samego źródła tego gatunku. Odnajdziemy tu i klimat żydowskiej społeczności rodem ze "Skrzypka na dachu", i typowo Broadwayowskie sekwencje taneczne, i kostiumy niczym z "Cabaretu", a do tego masę nawiązań do klasyki kina, nie tylko tytułowego filmu. Chyba nie ma lepszego spektaklu, żeby zacząć nowy musicalowy sezon.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek