Historia przemocy, czyli "I że cię nie opuszczę"


Jakoś tak się składa, że w tym roku nadrabiam zaległości teatralne przynajmniej za kilka lat ubiegłych i nawet nie wszystkie spektakle mam czas zrecenzować (w kolejce czeka już "Once" od Teatru Muzycznego "Roma"). Zdarzyło mi się też zejść w klaustrofobiczne podziemia kamienicy przy Olesińskiej w Warszawie, gdzie na scenie "Przodownik" Teatru Dramatycznego wystawiana jest sztuka Gerarda Watkinsa "I że cię nie opuszczę" w reżyserii Aldony Figury. I wyszłam... z mieszanymi uczuciami.

W spektaklu śledzimy dwie pary: Rachidę i Liama oraz Annie i Pascala. Obserwujemy ich związek od pierwszego przypadkowego spotkania, poprzez pierwsze randki, wspólne mieszkanie... aż do tragicznego końca. Gdzieś pomiędzy słowami rozgrywa się na naszych oczach historia przemocy - najpierw prób podporządkowania sobie partnerki, poprzez psychiczną manipulację aż do fizycznego znęcania. A jako epilog - obserwujemy terapię i próbę wyswobodzenia się kobiet z toksycznej relacji, w jaką się zaangażowały. 

Fot. Tomasz Urbanek, Teatr Dramatyczny

Aktorzy na naszych oczach, na scenie pozbawionej niemal dekoracji, odgrywają niczym w laboratorium pod mikroskopem studium rozwijania się toksycznych, przemocowych związków. Kiedy widzimy pierwsze sygnały? Gdy Pascalowi nie podoba się to, co Annie zamówiła w restauracji? Gdy Liam dziwi się, że Rachida jest muzułmanką albo gdy ona opuszcza dla niego rodzinę? A może już w momencie, gdy się poznają i obaj mężczyźni tak kierują rozmową, by ostatecznie wymusić na bohaterkach kolejne spotkanie? Historie te, chociaż bohaterów różni wiele - pochodzenie, status społeczny i finansowy, kolor skóry i tak dalej - są w gruncie rzeczy do siebie bardzo podobne. Chociaż Pascal to bardziej sprytny manipulator, a Liam agresywny damski bokser problemy rozwiązujący pięścią, to mechanizm przemocy nakręcają bardzo podobnie - uzależnianiem od siebie partnerek, kwestionowaniem ich zdania, zmuszaniem do robienia tego, co sobie zażyczy ich pan i władca.

Aktorsko spektakl stoi na bardzo wysokim poziomie, praktycznie każda z postaci przykuwa naszą uwagę - nie tylko tym, co mówi, ale jak mówi - z gestów, spojrzeń i milczenia jesteśmy w stanie wyczytać znacznie więcej niż z samego tekstu. Zdecydowanie najbardziej spodobała mi się Ania Szymańczyk w roli Rachidy - to bardzo silna bohaterka, która jednak jakimś cudem stopniowo ulega partnerowi i zaczyna tańczyć tak, jak ten jej zagra. Równie dobry jest Marcin Sztabiński, którego Pascal jest początkowo czarującym amantem, a stopniowo zrzuca kolejne maski, by stać się cynicznym manipulatorem.

Wszystko to jest mocne, przerażające i poruszające, ale... no właśnie, mam ze sztuką "I że cię nie opuszczę" bardzo duży problem. Bo świadomość, że powinnam ją docenić - już za samą tematykę i próbę zmierzenia się z tematem tabu - budzi we mnie jakiś niemy bunt. Bo co mam poradzić - odrobinę mnie zirytowała, miałam wrażenie, że zamiast łamać tematy tabu, wyważa otwarte drzwi. Nie dość, że sztuka nie mówi nam o przemocy niczego nowego niż to, czego dowiadujemy się z materiałów interwencyjnych, to jeszcze wmawia nam niektóre kwestie niczym prawdy objawione (może to bardziej wina materiałów prasowych, które czytałam przed spektaklem, niż samej sztuki). Tak, to prawda, trzeba głośno mówić o przemocy wobec kobiet... ale czy na pewno w taki sposób? Szczególnie irytujący jest fakt, gdy dowiadujemy się, że bohaterki same pochodzą z przemocowych środowisk i powielają wzorce, jakich doświadczyły i zaobserwowały w dzieciństwie. Do tego obie pary idą praktycznie w tę samą stronę - czyli od czułych słówek do fizycznej przemocy i bicia. Tymczasem dużo trudniejszy do zrozumienia jest fakt, że przemoc w związku to nie zawsze to, co widać, czyli bicie i gwałt, że czasem ofiary nie chodzą posiniaczone, a za to przez manipulację partnera zniszczeniu ulega ich psychika. Oraz że gdy nie ma jednoznacznego impulsu do odejścia, odejść jest znacznie trudniej.

Fot. Tomasz Urbanek, Teatr Dramatyczny

Być może też moje rozczarowanie wynika z tego, że epilog nie dostarczył mi tego, czego się spodziewałam - w pewnym momencie Autor odbiera głos mężczyznom i oddaje kobietom, obserwujemy ich terapię i wychodzenie z toksycznej relacji. Co z jednej strony jest bardzo symboliczne (to ofiara ma głos, a nie kat), z drugiej - tak jak dowiedziałam się, że Rachida była bita przez ojca i dlatego pozwala się bić Liamowi, tak chętnie dowiedziałabym się, skąd wzięły się te zachowania u męskich bohaterów. Gdzie je zaobserwowali? Kto ich tego nauczył? A może są one wpisane w "męskość" jako taką? Miałam wrażenie, że bez tego studium przemocy jest niepełne, bo mówienie głośno o ofiarach to jedno, a szukanie jej przyczyn gdzie indziej niż w syndromie ofiary u kobiet to równie ważna kwestia. Czy przemocy w związku można zapobiec? Czy można ją wyleczyć w zarodku? Czy była jakakolwiek szansa, by historie obu par potoczyły się inaczej?

Chociaż sztuka obraca się wokół przemocy, nie epatuje ani przemocą, ani tanią sensacją. Mimo to jest w stanie wytrącić widza ze strefy komfortu i zmusić do spojrzenia na zamiatane pod dywan kwestie. Zdecydowanie nie jest to, wbrew zapowiedziom twórcom i niektórym recenzjom, sztuka przełamująca jakieś tabu czy jedyna sztuka na ten temat (ba, sam Teatr Dramatyczny wystawia równolegle "Miłość od ostatniego wejrzenia" Verdany Rudan). Ale chociaż osobiście mam do niej wiele "ale", nie odmawiam jej mocy, zapewne też dla osób, które same przemocy doświadczyły, może być diametralnie innym przeżyciem niż dla takich, które tylko teoretyzują. Tak czy inaczej, warto czasem dać się wytrącić ze strefy komfortu. A teatr nadaje się do tego najlepiej.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek